poniedziałek, 26 stycznia 2015

W górę rzucony kamień (Feldobott kö) 1969 reż. Sándor Sára

   Kurde, dawno mnie tu nie było, więc wstyd jak jasna franca. Tym bardziej, że wkrótce być może będziecie mogli czytać moje filmowe wynaturzenia (czy może wynurzenia?) nie tylko na blogu. Ale póki co cicho sza, by nie zapeszać ;)

   Dlaczego akurat W górę rzucony kamień dzisiaj? Ano bo się trafił to wziąłem, jak wiecie nie łatwo o węgierski film z polskim tłumaczeniem. Inna sprawa, że spodziewałem się pewniaka, w końcu nazwisko Sára uświetnia takie produkcje jak Ja, Twój syn czy Dziesięć tysięcy dni (w obu przypadkach autor zdjęć) czy Osiemdziesięciu huzarów (reżyser).

Feldobott kö

   Słowem wprowadzenia. Akcja filmu rozgrywa się w czasach stalinowskich. Młodzi, pełni ideałów komuniści przyjeżdżają na zapyziałą węgierską wieś by przygotować teren pod nową wielką budowę, towarzyszy im Balazs. Jego ojciec przetrzymywany jest przez służbę bezpieczeństwa za błahe przewinienie, przez co syn nie mógł zostać przyjęty na studia. Mimo to nie traci on wiary w system i u boku nowych przyjaciół podchodzi do kolejnego przedsięwzięcia. Razem namawiają chłopów do oddawania swojej ziemi i wstępowania do spółdzielni.

Feldobott kö

"Podobno człowiek jutra to ktoś kto nie daje się zwieść obietnicom. Wierzy jedynie w fakty. Ocenia efekt, gotowe dzieło."
   Tymi słowami narrator otwiera film i to ostatnie zdanie towarzyszy nam przez cały seans.

   Bohaterowie wierzą w to co robią - walczą o lepszy byt chłopów. No właśnie, tyle komunistyczne mrzonki, a rzeczywistość zarówno dla młodych aktywistów jak i dla chłopów okazuje się brutalna. Władza nie ma ochoty obchodzić się ze sprawą delikatnie i nie czekając na efekty grzecznego namawiania szybko wciela rozwiązania siłowe. Służby bezpieczeństwa w jedną noc zabierają wszystkich mężczyzn, którzy nie włączyli się do kolektywizacji. Młodzi z początku nie dowierzają, a potem są przerażeni, miejscowa ludność z kolei wpada w szał.

   Tak też wyglądało to w rzeczywistości, węgierska władza ludowa nie patyczkowała się z opornymi (nawet w Polsce nie było takiego parcia na PGR-y).

Feldobott kö

   Głównym bohater miota się tu w centrum wydarzeń. Raz za razem sparza się w zetknięciu z systemem, ale mimo to uparcie próbuje grać na jego zasadach. Tu jest siła tego filmu, pokazuje on bowiem system z jego wadami i zaletami (bo chociaż grając nieczysto to jednak w pewnych aspektach modernizuje on wieś). I znów przypominają się słowa z samego początku, by oceniać gotowe dzieło. Ale czy cel uświęca środki?

Czy cel uświęca środki?

   Sándor Sára daje tu jednoznacznie negatywną odpowiedź. Na każdym kroku ukazuje krzywdę ludzi, którzy znaleźli się na drodze postępu, jeszcze niegotowi lub niechętni dostosowania się. Nie ma zmiłuj, komunistyczny walec równa wszystko z ziemią. I o ile za wszystkim tym kryje się ludzka krzywda i tak na przykład żal chłopów, którzy muszą oddać własną ziemię, ale już odwszawianie Cyganów żyjących w średniowiecznych warunkach budzić powinno aprobatę. A jednak główny bohater zagubiwszy się całkiem w tym szaleństwie nie widzi już co jest dobre, a co złe, przemieniając się w nieprzejednanego wroga systemu.

Feldobott kö

   Kamień rzucony w górę to świetny portret psychologiczny młodego człowieka zagubionego w totalitarnym systemie, ale też warto spojrzeć na niego z innej strony: to ciekawy obraz węgierskiej wsi, jeszcze korzeniami tkwiącej w XIX wieku. Poznajemy tradycje i zwyczaje, a to wszystko w starciu z nieuchronną modernizacją.

   To również odważna próba rozliczenia z błędami systemu stalinowskiego i nawet na koniec w epilogu Sára jasno zaznacza, że nie wolno o tym zapomnieć.

Feldobott kö

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Magyazyn

   Zapewne zobaczyliście banerem Magyazynu po prawej stronie? Dla tych, którzy nie zaintrygowali się wystarczająco by kliknąć i sprawdzić spieszę z wyjaśnieniami, że to czasopismo studentów Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego.

   I chociaż Kociołek węgierski stał się blogiem stricte filmowym to w pierwotnych założeniach miało być inaczej, planowałem tutaj wpisy o filmach, książkach, muzyce i kulinariach, a jakbym dał radę uciągnąć to i o tańcu. Nie udało się, zabrakło czasu, a zboczenie zawodowe wzięło górę.

   Nie myślcie sobie jednak, że choć o tym nie piszę, to i nie czytam. O nie, nie, nie... Nadal jestem żywo zainteresowany każdym aspektem węgierskiej rzeczywistości i tym samym z wielkim entuzjazmem wspieram wszelkie inicjatywy mogące poszerzyć świadomość Polaków w tym temacie.

   Wszystkich myślących podobnie jak ja serdecznie zachęcam do zamawiania czasopisma. Koszt właściwie żaden, bo 3 zł za egzemplarz plus koszt przesyłki. W sumie groszowe sprawy, a W zamian za to:



   Ja swój Magyazyn już mam i uczciwie mogę powiedzieć, że artykuły są napisane w sposób lekki i ciekawy. Po powyższym spisie treści widać również, że są bardzo różnorodne, więc myślę, że każdy coś ciekawego tam dla siebie znajdzie.

   Nieskromnie powiem, że i o mnie tam napisali, czego się nie spodziewałem, ale było miłą niespodzianką. Tym samym bardzo dziękuję Szanownej Redakcji :)



sobota, 1 listopada 2014

Dwadzieścia godzin (Húsz óra) 1965 reż. Zoltán Fábri

   Dwadzieścia godzin to historia młodego dziennikarza, który przyjeżdża do pewnej wsi, by zbadać sprawę morderstwa, którego tam dokonano przed paru laty. Po kolei rozmawia ze świadkami i uczestnikami tamtych zdarzeń. Wśród nich spotyka chłopów, partyjniaków, milicjantów, syna kułaka, lekarza, hrabiego i właściciela spółdzielni. Przy okazji poznawania relacji każdego z nich poznajemy też światopoglądy poszczególnych grup społecznych ówczesnych Węgier, a także skomplikowaną historię tego kraju. Tak w skrócie: przed wojną chłopi żyli w nędzy pracując na właściciela folwarku, po wojnie podzielili jego ziemie między siebie, by wkrótce władza ludowa im ją zabrała zmuszając do przyłączenia się do kołchozu. Mamy więc tu obraz fascynacji i nadziei związanych z nowym systemem, które szybko pryskają. Reżyser dość obiektywnie starał się rozliczać minione czasy.


   Film niestety nie jest łatwy w odbiorze, po pierwsze wymaga od nas znajomości realiów tamtej epoki i miejsca, a po drugie zostajemy od razu rzuceni na głęboką wodę poznając wspomnienia mieszkańców wsi, ale nie wiedząc jakiej sprawy się tyczą. Odwrócona chronologia i liczne retrospekcje są bardzo męczące, trudno się połapać w sensie tego wszystkiego. Owszem układa się to powolutku i łączy ze sobą nadając całości sens, ale wymaga też od nas sporo uwagi. To chyba naleciałości z francuskiej Nowej Fali.


   Dwadzieścia godzin to odważna krytyka czasów stalinowskich (oczywiście jak na 1965 rok), a przy tym w miarę obiektywne ukazanie późniejszych czasów. Nie mamy tu propagandowego obrazu socjalistycznych Węgier, co i rusz w słowach mieszkańców słyszymy krytykę systemu, obiektywnie uzupełnianą dla kontrastu pochwałami. Bo i jasne, chłopi otrzymują darmową opiekę medyczną i edukację dla dzieci, ale prócz tego  zaczynają konfiskaty i wydział żywności, a także szykany pod adresem niechętnych nowemu porządkowi.



   Ten film to też świetny portret psychologiczny pewnej społeczności. Ludzie we wsi w gruncie rzeczy są dobrzy, ale każdy ma na sumieniu jakieś drobne grzeszki. Na przykładzie głównych bohaterów zamieszanych w sprawę sprzed lat widzimy, że nawet dawni przyjaciele w ciężkich czasach mogli stanąć przeciwko sobie, a władza potrafiła w nienadających się do jej sprawowania osobach wywołać najgorsze instynkty. Poznajemy też mentalność ludzi tamtego okresu, jedni są otwarci na nowinki techniczne i idą z duchem czasu, podczas gdy inni woleliby by czas się zatrzymał, gdyż nie potrafią się przystosować.


   I tak po prawdzie samo rozwiązanie zagadki nie ma znaczenia, ważna jest tylko podróż w przeszłość, którą odbywamy razem z dziennikarzem poznając jedną historię, lecz z różnych perspektyw. Tak jak w Dziesięciu tysiącach dni, możemy zobaczyć kawałek świata, którego już nie ma.

sobota, 27 września 2014

Taxidermia (2006) reż. György Pálfi

   Palfiego poznałem przypadkiem przy okazji Czkawki, która przypadła mi do gustu. Już wtedy wiedziałem, że mam ochotę dalej poznawać twórczość tego pana, a Taxidermia jako głośny tytuł wydawała się naturalnym wyborem. Trochę trwało nim się do niej dobrałem.

OPIS:

   Historia trzech pokoleń mężczyzn. Żołnierza maniaka seksualnego, jego syna miłośnika wielkich kotów i jedzenia, a także wnuka preparatora zwierząt, marzącego o nieśmiertelności.


   Świry, penisy, zboczeńcy, flaki, rzygi, gówno, obrzydliwości. Mniej więcej tak można streścić ten film. Ja dałem radę obejrzeć pierwsze trzydzieści minut i uznałem, że wystarczy. I choćby nie wiem jakie wspaniałe walory miał ten film, to nie będę sobie rył psychiki.

   Po pół godzinie nie powinienem zasadniczo się wypowiadać, ale coś tam widziałem, więc mogę pochwalić zdjęcia. Są naprawdę niezłe, ciekawe, nawet powiedziałbym innowacyjne. Tak jak w przypadku wspomnianej wyżej Czkawki widać, że Palfi wnosi do kina węgierskiego świeżość. Tym razem mnie obrzydził, ale spróbuję jeszcze innych jego filmów, bo potencjał facet ma spory.

   Taxidermia, przynajmniej jej początek, ma też unikatowy klimat. Ponure otoczenie bohatera, bieda, wszechogarniające zepsucie, dobrze uzupełniają to zdjęcia, szare i ciemne, a także posępna muzyka. Wszystko to daje przygnębiający obraz i świadczy o sporych umiejętnościach reżysera i jego współpracowników.

   To nie jest film dla każdego.

Krótkie info. In memoriam Miklós Jancsó - przegląd kina węgierskiego

   Dla miłośników twórczości Jancsó podaję informację o przeglądzie jego filmów w łódzkim kinie Charlie w dniach 3-5 X b.r. Tutaj więcej info:

In memoriam Miklós Jancsó - przegląd kina węgierskiego

sobota, 6 września 2014

Dom pod czerwoną latarnią (Egy Erkölcsös éjszaka) 1977 reż. Károly Makk

   Trochę tu ostatnio zaniedbałem Kociołek, bo było dużo pracy, wódy i innych zajęć. Żeby przerwać ten marazm podzielę się garścią wrażeń po ostatnim seansie Domu pod czerwoną latarnią.

   Jak już mówiłem, miałem ostatnio sporo pracy, m.in. mam na myśli naukę węgierskiego. (Taaa, znowu zacząłem). Dla praktyki odpaliłem sobie właśnie Dom pod czerwoną latarnią Károlya Makka (wcześniej z jego filmów oglądałem Miłość i Inne spojrzenie) w oryginale. Nieskromnie powiem, że udało mi się zrozumieć większość dialogów, aczkolwiek z braku całkowitej pewności nie podejmę się zrecenzowania fabuły, by nie wyjść przypadkiem na głąba :D


   Cserhalmi jak zawsze świetny. Wykreował postać ciekawą i z fantazją, bo i w sumie który facet by nie chciał mieszkać z dziwkami w burdelu, a resztę czasu spędzać na piciu i grze w karty :D :D

   Scenografie, rekwizyty i kostiumy są całkiem niezłe i pozwalają na chwilę przenieść się do XIX wieku, choć trochę to wszystko upiorne, sam nie wiem, może za sprawą pracy operatora. Obraz w każdym razie jest dość ciemny i przytłumiony, a potęgują to tylko kolory otoczenia.


   O fabule powiem tylko, że jest w stanie zainteresować, choć sporo tu dłużyzn. Jest i trochę humoru i trochę dramatu. W ogóle pomysł na szacowną matronę, która nieświadomie przesiaduje w burdelu z prostytutkami i dziwkarzami wydaje się całkiem zabawny :D Przy okazji polskie tłumaczenie tytułu jest może i ładne, ale bardziej trafny wydaje oryginalny: Moralna noc.

   Kto zna węgierski temu polecam Dom pod czerwoną latarnią:



środa, 30 lipca 2014

Szatańskie tango (Sátántangó) 1994 reż. Béla Tarr

   Siedmiogodzinny film, huh... na raty musiałem oglądać, zresztą tak jak sobie to zaplanował Bela Tarr. To będzie kolejna z tych ciężkich recenzji, że aż chyba ograniczę się do garści luźnych przemyśleń. Będą spojlery.

OPIS:

   Biedna węgierska wioska, jest miejscem z którego próbuje się wyrwać grupa wykolejeńców z kradzionymi pieniędzmi. Czekając na podział łupu oddają się pijaństwu i drobnym niegodziwościom. Jednocześnie czekają na nadejście Mesjasza, tajemniczego Irimiasa, przed którym czują respekt, a który ma zapewnić im lepsze życie.


   Dawno żaden film mnie tak nie zasmucił i przygnębił. Akcja rozgrywa się głównie w biednej wsi, gdzie nikt nie ma pracy, domy się sypią, a zamiast dróg wszędzie jest błoto. By jeszcze pogłębić ten przygnębiający widok cały czas pada deszcz. Jest zimno, mokro, brzydko i śmierdząco i niemal czuć to wszystko oglądając ten film.


   Bohaterami jest zgraja degeneratów, bez ambicji i wielkich potrzeb. Ludzi niemal zdziczałych, którzy potrzebują się nachlać, przelecieć żonę sąsiada i zapchać kichę paprikas krumpli. Przyznać trzeba, że pasują znakomicie do swojego środowiska.


   Tutaj nie ma zmiłuj, zepsucie dotyka wszystkich. Nawet mała dziewczynka, na pozór niewinna, okazuje się sadystką, co budzi jednocześnie przerażenie, ale i żal jak takie małe dziecko mogło zostać spaczone przez patologiczne otoczenie.

   Długie ujęcia pozwalają wczuć się w aktualną sytuację bohaterów, więc gdy idą drogą w deszczu to my idziemy razem z nimi i tak długimi minutami, czasem w milczeniu. Innym razem poznajemy codzienne życie bohaterów, siedzących na stołku w kuchni i gapiących się w ścianę, od czasu do czasu rzuciwszy jakąś miałką uwagę, albo i nawet nie. Ten czas marazmu daje też możliwość głębszego przemyślenia ukazanych przez twórcę problemów.


   Główny punkt ciężkości tego filmu to poukrywane metafory, alegorie i symbole, niestety tym razem jest to ponad moje siły. Tarr pokazuje straszne zepsucie, nie dają przy tym nadziei, że może być lepiej.

A tak poza tym jak zawsze jest czarno-biało i naprawdę ciężko przechwalić niesamowite zdjęcia, a to robota Gábora Medvigy'ego.  A do tego muzyka, którą jak to u Tarra skomponował Mihály Vig, świetnie pasuje do tego przygnębiającego klimatu.


   To chyba film jedyny w swoim rodzaju, przy okazji mocno naznaczony piętnem Tarra, więc jeśli ktoś lubi jego filmu, to Szatańskie tango na pewno mu się spodoba, aczkolwiek jest to dość ciężki film.