sobota, 19 października 2013

Świadek (A Tanú) 1969 reż. Péter Bacsó

   Spodziewałem się nudnawego dramatu, a otrzymałem rewelacyjną filmową satyrę obnażającą absurdy systemu komunistycznego, a stalinizmu w szczególności.

   Akcja toczy się w okresie stalinizmu na Węgrzech. Film opowiada historię Józefa Pelikana, strażnika wałów, który pilnuje, by Dunaj nie wylał. Jest człowiekiem spokojnym, spolegliwym i prostodusznym. Jego życie zostaje wywrócone do góry nogami po tym jak pomaga znajomemu dygnitarzowi komunistycznemu i przypadkiem wychodzi na jaw, że nielegalnie ubija świnie. Na skutek tego trafia do więzienia i w łapy służby bezpieczeństwa, która ma wobec niego szczególne plany...



   Twórcy bez pardonu obnażają i wykpiwają wszelkie "wypaczenia" władzy. To nie drobne żarciki z pustych pólek w sklepach, jak u Barei. Péter Bacsó wywleka na światło dzienne dużo gorsze fakty: używanie przemocy przez milicję, kara śmierci za błahe wykroczenia, donosy i werbowanie agentów, łagry, wyroki wydawane jeszcze przed rozprawą, pokazowe rozprawy i wiele więcej. Aż nie chce się wierzyć, że odważył się na to, bo chociaż okres stalinowski został potępiony, ale wiele ofiar zrehabilitowanych, to jednak nie wydawało się bezpiecznym wyciągać wszelkich brudów. Szczęśliwie Bacsó nie spotkał los podobny do swojego bohatera Józefa Pelikana i dalej mógł kręcić filmy. Świadek jednak przez długie lata miał pozostać półkownikiem.

   Humor w tym filmie jest naprawdę niezły. Cały myk polega głównie na konfrontacji prostodusznego Pelikana ze skomplikowaną machiną służb bezpieczeństwa i biurokracji. Jego działania uwidaczniają wszelkie absurdy, wewnętrzne sprzeczności i łajdactwa systemu. Dodatkowego smaczku dodają plansze z ironicznymi komentarzami tekstowymi, co jakiś czas podsumowujące lub wyjaśniające fabułę.

Cytryna, czyli nowa, węgierska pomarańcza. Zagraliśmy na nosie imperialistom!

   Akcja postępuje szybko, fabuła jest ciekawa i zaskakująca, nie sposób przewidzieć czegokolwiek. Absurd goni absurd. Myślę że porównania do Barei, na które natrafiałem są zupełnie chybione, tutaj przedstawione są poważne problemy i historie, a mimo to całość ukazana z humorem. Główny bohater zaś do końca pozostaje beztroski i spokojny, nawet w obliczu największego zagrożenia.

   Szczególnie dwóch aktorów zabłysnęło w tym filmie: Ferenc Kállai grający Pelikana i Lajos Öze grający towarzysza Árpáda Virága. To ich duet i wzajemne oddziaływanie jest budulcem całego obrazu.



   Chciałbym przytoczyć fragment dialogu (niedokładnie, ale z zachowaniem sensu):
Towarzysz A.V: na czym się znacie?
J.Pelikan: na niczym.
T. A.V.: lubicie naszego wielkiego, mądrego wodza?
J.P.: pewno.
T.A.V.: to dacie sobie radę.
I tak Pelikan został dyrektorem pływalni.

Albo jeszcze takie wyjaśnienie dlaczego posadzili biletera:
"matka biletera była kochanką młynarza kułaka".

   Na koniec, z ciekawostek jeszcze powiem: zauważyłem, że w ogródku piwnym mężczyźni wyraźnie stuknęli się kuflami z piwem, co jest wbrew węgierskiemu obyczajowi.

   No i nie byłbym sobą gdybym nie wychwycił naszej Nyski na budapeszteńskiej ulicy. Z tym że jeszcze starego typu:








poniedziałek, 14 października 2013

Białe dłonie (Fehér tenyér) 2006 reż. Szabolcs Hajdu

   To historia młodego węgierskiego gimnastyka Miklósa Dongó, który jedzie do Kanady, by zająć się trenowaniem dzieci i młodzieży. Ostatecznie zostaje mu przydzielony nastoletni buntownik, który choć uzdolniony sprawia ogromne problemy. W końcu jednak Miklósowi udaje się znaleźć z nim wspólny język, a przy tym pokonać własne lęki. To jedna strona filmu, ale pokazywane jest też dzieciństwo Miklósa, kiedy zmuszany był do nadludzkiego wysiłku, przez rodziców przerzucających na niego swoje niezdrowe ambicje i trenera, który maltretował go psychicznie i fizycznie.


   Film jest świetnie zrealizowany i opowiada naprawdę mocną historię, która może poruszyć widza. Problem w tym, że temat jest wtórny. Zapewne po przeczytaniu powyższego krótkiego opisu skojarzyło Wam się kilka znajomych filmów. No właśnie, to jedyny mankament Białe dłonie nie mają czym nas zaskoczyć. Chore ambicje rodziców przenoszone na dzieci? Znamy. Trener sadysta, bezkarnie dręczący dzieciaki? Znamy. Praca z trudną młodzieżą? Znamy. Powrót "na ring" po latach? Znamy. Długo mógłbym wymieniać. Niestety fabuła jest na wskroś przewidywalna.



   Czy powinno nas to zrażać? Niekoniecznie. Jak już napisałem film jest świetnie zrealizowany. Mimo iż nie występują w nim wielkie gwiazdy węgierskiego srebrnego ekranu, to do gry aktorskiej nie można się przyczepić. Całość jest dość surowa, ale taka ma właśnie być. Film ma klimat i nie nudzi. Dodatkowym smaczkiem jest to, że miłośnicy gimnastyki mogą nacieszyć oczy efektownymi wyczynami gimnastyków.

   Mnie do refleksji skłoniło zachowanie chłopaka, który mimo iż otoczenie robiło wszystko by obrzydzić mu gimnastykę, nie zrezygnował z tego i dalej ćwiczył. Często zadowalał w ten sposób rodziców, bądź trenera (który mimo wszystko go cenił), ale w rzeczywistości robił to tylko dla siebie i nawet bez wywieranej presji podnosiłby swoje umiejętności.


niedziela, 13 października 2013

Wróbelek Wili (Vili, a veréb) 1989 reż. József Gémes

   Na YouTube wyczaiłem... nie, nie, kłamię Was. Na Filmwebie wyczaiłem ten tytuł i próbowałem go znaleźć gdzieś po polsku. Bez skutku, chociaż polski plakat do filmu jest, więc i tłumaczenie kiedyś musiało powstać skoro to u nas grali. Nieważne. Zdecydowałem się oglądać w oryginale. I w tym momencie dochodzimy do YT :D

   Jestem pewien że lata temu to widziałem. Tylko gdzie? Na polskiej czy niemieckiej TV?

   Film opowiada historię dziesięcioletniego chłopca imieniem Wili, który marzy o tym by zostać myśliwym. "Przygotowując się" do tego znęca się nad swoim kotem i strzela z wiatrówki do wróbli. Świadkiem tego jest pewna starsza pani, która okazuje się... nazwijmy ją czarodziejką. Aby nauczyć Wiliego szacunku dla zwierząt zamienia go we wróbelka, niestety z braku magicznego proszku nie może dokończyć zaklęcia i wychodzi po nową puszkę specyfiku, zostawiają chłopca pod postacią ptaka samego. W tym momencie do akcji wchodzi mściwa kocica, a Wili musi uciekać, przy czym nie potrafi jeszcze latać. I tak zaczyna się jego budapeszteńska przygoda w czasie której pozna inne wróble, z którymi się zaprzyjaźni, a wśród nauczyciela imieniem Cipur, który nauczy go latać w zamian za naukę czytania.

   Fabuła jest prosta i pouczająca. Przygody Wiliego nie nudzą, można się przy nich zrelaksować i miło spędzić czas. Bo chociaż to przede wszystkim film dla dzieci, to myślę, że i dla dorosłych nie był by najgorszy, w każdym razie nie jedną hollywódzką szmirę bije na głowę.

   Kolejna sprawa to rewelacyjna kreska i kolory, wyglądają bardzo zachęcająco. Byłem pod wrażeniem przypomniawszy sobie naszego Bolka i Lolka czy Reksio (biorę już pod uwagę te późniejsze z końca lat 80'), które zawsze mnie i moich rówieśników odstraszały (nie mówcie, że nie, kiedy byłem mały niemal tylko to na dobranockę leciało, więc wiem co mówię).

   Film ma mocny przekaz moralizatorski i chociaż już dzisiaj wygląda trochę archaicznie, to myślę że dałby radę się obronić w oczach najmłodszych widzów.

   Na koniec wisienka na torcie. Znacie już to moje zboczenie: zawsze zwracam uwagę na polskie samochody w węgierskich filmach. Tym razem również udało mi się dwa złapać, chociaż w życiu nie spodziewałbym się rozpoznawalnie odwzorowanych polskich aut a kreskówce. A jeśli jesteśmy przy szczegółach, to miłośników Budapesztu powinno zainteresować, że akcja filmu toczy się właśnie w tym mieście i rewelacyjnie oddano jego topografię.

   Parę screenów:






piątek, 4 października 2013

Los utracony - Imre Kertész [recenzja książki]

   To moje drugie podejście do tej książki. Za pierwszym razem zrezygnowałem, bo zmęczył mnie styl narracji charakterystyczny dla piętnastolatka. Oczywiście rozumiałem, że to majstersztyk napisać dorosłemu w ten sposób książkę, ale mimo wszystko mnie to zmogło.

   Zaznaczę, że film mam już za sobą (recenzja ukaże się niedługo), czego trochę żałuję, bo nie chciałbym by rzutował on na moją opinię o pierwowzorze. Jeśli zapoznacie się z obiema wersjami to sami zobaczycie, że choć na pozór takie same, w rzeczywistości są różne. I wolałbym, żeby nie zakrzywiało to właściwego obrazu.

   Los utracony to opowieść o nastoletnim, budapeszteńskim Żydzie imieniem Gyurka (zdrobnienie). Pod koniec wojny chłopak trafia rok do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Jako narrator sam opowiada o swoim życiu tam.

   Imre Kertész napisał tę powieść w oparciu o historię własnego życia - w 1944 roku, w wieku piętnastu lat został zesłany do Auschwitz, a następnie Buchenwaldu. Wydarzenia te odcisnęły piętno na całą resztę jego życia i wpłynęły na karierę pisarską, sprawiając że wszystkie siły twórcze poświęcił na pisanie o Holocauście i totalitaryzmach.

   Mi niestety książka nie przypadła do gustu. Nie pierwszy raz stykam się z literaturą obozową, ale pierwszy raz z pisaną w ten sposób. Narracja jest prowadzona w stylu piętnastolatka, początkowo to denerwuje, ale można się przyzwyczaić. Nie mogłem za to pogodzić się z naiwnością, podziwem i zrozumieniem głównego bohatera wobec oprawców, nawet w momentach gdy spotykała go krzywda. Niestety wydaje mi się to zupełnie nierealne, tym bardziej jak na prawie dorosłego chłopaka, który już swój rozum ma. I choć jest to ciekawy zabieg, który urozmaica książkę, mnie raz za razem odrzuca.

   Gdzieś w połowie powieści zaczyna się więcej narzekania, ale jest to nie adekwatne do skali okrucieństwa w około. Końcówka za to, napisana jest trochę niespójnie, musimy sięgać do innych źródeł by dowiedzieć się co się stało, gdyż Gyurka w swej świętej naiwności nie jest w stanie nam tego powiedzieć.

   Dobrze że nie ma patosu, ani nadmiaru martyrologii, ale brak emocji wydaje się być jeszcze gorszy. Raz za razem nasuwa mi się porównanie do Pięciu lat kacetu Grzesiuka. Tam przynajmniej czuło się autentyzm, a autor niejednokrotnie zaskakiwał poczuciem humoru, które nie opuszczało go w tych ciężkich chwilach.

   Zwykle w tym momencie "polecam" książkę, ale nie tym razem. Jeśli ktoś jest zainteresowany tematyką obozów koncentracyjnych znajdzie wiele lepszych dzieł.



wtorek, 1 października 2013

Czkawka (Hukkle) 2002 reż. György Pálfi

   Najchętniej zacząłbym te recenzję od jakiegoś porównania, niestety nic nie przychodzi mi do głowy.

   Czkawka to nietypowy kryminał. Na tle życia codziennego pewnej zapomnianej węgierskiej wsi pokazuje śledztwo prowadzone przez miejscowego policjanta w sprawie śmierci jednego z mieszkańców.

   Podobnie jak u Béli Tarra, fabuła jest tutaj zaszyfrowana, chociaż w inny sposób. György Pálfi przedstawia nam obraz biednej, lecz z pozoru spokojnej wsi, gdzie wszystko idzie swoim tempem, zdając się być niezmienne od lat.



   W zasadzie od początku do końca widzimy codzienne czynności i pracę mieszkańców. Film jest bez dialogów i zbędnych komentarzy, a mimo wszystko fabuła jest zrozumiała i logicznie poprowadzona. Na pierwszy rzut oka ujawniają się drobne łajdactwa i machlojki bohaterów, są to jednak drobne grzeszki na, które można przymknąć oko, ale... na które należy zwracać uwagę.

   Reżyser parokrotnie daje nam do zrozumienia, że nie wszystko musi być takim jakim nam się wydaje (któż by się spodziewał, że w mące prócz zmielonego zboża może być coś ekstra...). Nawet najoczywistsze sprawy mogą mieć drugie dno.

   Najciekawszym wątkiem filmu (i na pozór jedynym istotnym) jest śledztwo w sprawie zabójstwa, które prowadzi miejscowy policjant. Jego tempo w zupełności pokrywa się z tym jakim żyje wieś. Daje to ciekawy efekt - kryminału, ale zupełnie innego od tych które znamy z hollywódzkich produkcji. Może oto chodziło Pálfiemu i z przekory wobec schematu, postanowił dodać ten wątek.



   Istotna jest piosenka na końcu, która wyjaśnia widzowi parę rzeczy, a jednocześnie podpowiada co nieco policjantowi.

   Nie chciałbym zdradzać całej historii, ani zbytnio się zagalopowywać w interpretacjach. Jeśli lubicie spokojne i refleksyjne filmy, to polecam.



   Pokuszę się jednak o pewne porównanie. Podobnie jak przy Dziesięciu tysiącach dni  Ferenca Kósy i tutaj mamy przedstawiony dokładny obraz wsi, można by powiedzieć, że niemal dokumentalny. Czkawka liczy sobie już 11 lat, a według moich obserwacji wiele węgierskich wsi nadal wygląda jak ta przedstawiona w tym filmie.

   Przy okazji dochodzę do wniosku, że nawet filmy potwierdzają to o czym czasem mówią Węgrzy: Węgry to tylko Budapeszt i wsie. Coś jest na rzeczy skoro drugim co do wielkości miastem Węgier jest Debreczyn z... 200 000 mieszkańców (dla porównania Budapeszt - 1,7 mln). I tak też, scenerią węgierskich filmów są na ogół miasto stołeczne lub wsie.