poniedziałek, 6 lipca 2015
Ludzie z prefabrykatów (Panelkapcsolat) 1982 reż. Béla Tarr
Nim zacznę ostatnią recenzję na tym blogu, krótkie ogłoszenie:
Kolejne recenzje i wpisy na temat filmów węgierskich zamieszczać będę na Mikserze filmowym. Zabawa w prowadzenie czterech osobnych blogów filmowych zaczęła mnie trochę męczyć, więc mam nadzieję, że wszyscy zainteresowani wyrozumiale podejdą do tej decyzji.
Béla Tarr największym węgierskim reżyserem jest i był, a kto uważa inaczej ten trąba :) No właśnie, kolejny jego film za mną - Ludzie z prefabrykatów. Dlugo zwlekałem, bo nie było nigdzie polskiego tłumaczenia, a bałem się, że po angielsku nie udźwignę. Bo sami wiecie jaki jest Tarr, słówka, półsłówka, ukryte znaczenia, wystarczy że przegapisz jakiś szczegół i nijak nie rozgryziesz całości. A tu ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że jeśli chodzi o same wypowiedzi bohaterów film jest całkiem prosty w odbiorze. To coś zupełnie innego niż Potępienie czy Harmonie Werckmeistera, a jednak można by znaleźć parę elementów, które łączą te filmy.
Troszkę już zdążyłem namącić, więc do rzeczy. Ludzie z prefabrykatów to film opowiadający o młodym małżeństwie mieszkajacym z dziećmi w mieszkaniu na jednym z wielu podobnym sobie blokowisk jakimi raczyła wszystkich władza socjalistyczna. On pracuje, ona zajmuje się domem, niedawno przeskoczyli na własne mieszkanie, a teraz starają się dorobić samochodu. Ot proza życia, jak spory odsetek społeczeństwa. Całość stylizowana jest na dokument, lecz zaznaczam, że to film fabularny.
Z pozoru mamy sielankę na jaką nie każda młoda para mogłaby sobie pozwolić, bo nasi bohaterowie powoli podnoszą swoją stopę życiową, a jednak nie są szczęśliwi. Żona zarzuca mężowi, że za mało czasu poświęca rodzinie, gdy ma czas wolny to woli go spędzić przed telewizorem, nad gazetą lub spotkać się z kumplami. Jak na dłoni widać, że są zupełnie niedobrani, bo on chciałby zachować status quo, a ona domaga się więcej uwagi, która jest jej potrzebna. Oboje nie potrafią zrozumieć swoich potrzeb, albo ich braku u drugiej osoby, a przeciez żadne z nich nie jest złym człowiekiem, to tylko otaczające środowisko, zasady działania społeczeństwa i w końcu ich charaktery nie pozwalają na kompromis.
Relacje bohaterów poznajemy przez ich rozmowy i kłótnie, w którym przewijają się jedne i te same problemy. Tarr jednocześnie uważnie śledzi emocje malujące się na ich twarzach. Towarzyszy im w chwilach spokojnych, ale i tych kiedy dochodzi do spięć. Ciasne kadry pozwalają nam bliżej przyjrzeć się małżeństwu, a jednocześnie tak jak oni czujemy gęstą atmosferę i brak możliwości nabrania oddechu. Kamera z ręki, a czasami jakby z ukrycia potęguje wrażenie jakoby był to film dokumentalny.
Ludzie z prefabrykatów, choć mają już ponad trzydzieści lat to nic się nie zestarzeli, to nadal znakomity film obnażający problemy współczesnego społeczeństwa, a właściwie jego malutkich trybików. Niby mają wymarzone mieszkanie, starają się o samochód, myślą nad kupnem domu, ale wszystko to ma swoją cenę - czas spędzany razem. I jeżeli małżeństwo ma podobne priorytety, albo nie wymaga od siebie dużo uwagi to (przynajmniej na jakiś czas) może żyć szczęśliwie.
środa, 20 maja 2015
Ucieczka (Szökés) 1996 reż. Lívia Gyarmathy
Bez znajomości języka wegierskiego za dużo ichniejszych filmów się nie poogląda, więc nie ma co wybrzydzać i trzeba brać co jest, np. Ucieczkę. Kiedyś już ten film oglądałem, zaciekawił mnie, ale nie zachwycił. I tym razem nie spodziewałem się za wiele dobrego, ale liczyłem, że uda mi się wyłapać ciut więcej smaczków niż parę lat temu.
Na plus w tym filmie policzyć trzeba, że ktoś wziął się w ogóle za tematykę zbrodni stalinowskich na Węgrzech (w sumie to można podciągnąć nawet pod cały system). Bezkarność ubecji, rewolucja która zjada nawet własne dzieci, nieludzko ciężkie życie w obozie pracy, okrucieństwo strażników, mamy tutaj to wszystko, bez słodzenia, bez popadania w górnolotne tony, po prostu na surowo z całym ładunkiem cierpienia i krzywd.
To tyle dobrego o filmie, właściwie o jego pierwszych dwudziestu (?) minutach. To co gorsze niestety zaczyna się i wcześniej: sztuczne dialogi powodujace odparzenia uszu i drewniane aktorstwo, a to tylko początek. Do tego dochodzi całkowity spadek napięcia. Wyobraźcie sobie, że bierzecie udział w ucieczce więźniów z obozu, jest strach, adrenalina, ryzyko, a emocje ledwo trzymane na postronkach. Tutaj mamy tylko nudę. I co tam, że bohaterowie uciekają przed ubekami stawiając na szali swoje życie, co tam, że być może wśród nich jest kapuś, niestety twórcy przedstawili to w taki sposób, że mamy nużący spacer, ewentualnie ganianinę paru facetów po lesie i okolicznych wsiach.
Cóż filmów o podobnej tematyce powstało wcześniej mnóstwo, wystarczyło podpatrzyć jak to się robi. A w sumie mógłbym być łaskawszy dla tego filmu, ale nie chcę, bo twórcy wzięli się za naprawdę ciekawą, ważną i troche zapomnianą historię. Szkoda że to schrzanili, bo tym samym stracili wielu widzów, którym warto by przekazać wiedzę o tych wydarzeniach. I nie jest tu winą brak budżetu, bo statystów, scenografii czy rekwizytów nie brakło, a nawet gdyby, to w tego typu filmach ważne jest coś innego niż ozdóbki.
Na plus w tym filmie policzyć trzeba, że ktoś wziął się w ogóle za tematykę zbrodni stalinowskich na Węgrzech (w sumie to można podciągnąć nawet pod cały system). Bezkarność ubecji, rewolucja która zjada nawet własne dzieci, nieludzko ciężkie życie w obozie pracy, okrucieństwo strażników, mamy tutaj to wszystko, bez słodzenia, bez popadania w górnolotne tony, po prostu na surowo z całym ładunkiem cierpienia i krzywd.
To tyle dobrego o filmie, właściwie o jego pierwszych dwudziestu (?) minutach. To co gorsze niestety zaczyna się i wcześniej: sztuczne dialogi powodujace odparzenia uszu i drewniane aktorstwo, a to tylko początek. Do tego dochodzi całkowity spadek napięcia. Wyobraźcie sobie, że bierzecie udział w ucieczce więźniów z obozu, jest strach, adrenalina, ryzyko, a emocje ledwo trzymane na postronkach. Tutaj mamy tylko nudę. I co tam, że bohaterowie uciekają przed ubekami stawiając na szali swoje życie, co tam, że być może wśród nich jest kapuś, niestety twórcy przedstawili to w taki sposób, że mamy nużący spacer, ewentualnie ganianinę paru facetów po lesie i okolicznych wsiach.
Cóż filmów o podobnej tematyce powstało wcześniej mnóstwo, wystarczyło podpatrzyć jak to się robi. A w sumie mógłbym być łaskawszy dla tego filmu, ale nie chcę, bo twórcy wzięli się za naprawdę ciekawą, ważną i troche zapomnianą historię. Szkoda że to schrzanili, bo tym samym stracili wielu widzów, którym warto by przekazać wiedzę o tych wydarzeniach. I nie jest tu winą brak budżetu, bo statystów, scenografii czy rekwizytów nie brakło, a nawet gdyby, to w tego typu filmach ważne jest coś innego niż ozdóbki.
niedziela, 12 kwietnia 2015
Może mozi?
Ostatnio jestem mało aktywny, a to dlatego, że mam mnóstwo roboty, przebogate życie towarzyskie i jakby mi jeszcze było mało to wyciskam z siebie siódme poty ucząc się wegierskiego. Żeby jednak uzupełnić u Was niedobory węgierszczyzny proponuję ten tekst Michaliny Oziembłowskiej z portalu Strona o kulturze w ramach jej cyklu Może mozi?:
http://stronaokulturze.pl/2015/03/23/moze-mozi-klasyka-kina-wegierskiego/
http://stronaokulturze.pl/2015/03/23/moze-mozi-klasyka-kina-wegierskiego/
niedziela, 5 kwietnia 2015
Duży zeszyt (A nagy füzet) 2013 reż. János Szász
Już na samym początku przejmująca, ponura muzyka w połączeniu z sielskim rodzinnym obrazkiem budzi nasz niepokój i sygnalizuje, że to szczęście nie potrwa długo. Istotnie, ojciec chwilę później wyrusza na wojnę... co jeszcze samo w sobie nie ma się okazać największą tragedią. Ta zaczyna się rozgrywać, gdy matka dla bezpieczeństwa wywozi swoich synów bliźniaków na wieś. Mają może po osiem lat i wychowani w dobrym i zamożnym domu zdają się zupełnie nie pasować do zapadłej węgierskiej wiochy. I faktycznie przeżywają szok, bo babcia ich nienawidzi odreagowując gniew na córkę. Są bici, karmieni kiepskim jedzeniem do którego nie przywykli i muszą zacząć pracować.
Co ciekawe chociaż zdaje się, że stracili wszystko to mają jednak siebie i zeszyt, który dał im ojciec na chwilę przed wyjazdem na front. Zapisują w nim wszystko co się im przydarza, tak by po ponownym złączeniu rodziny, kochający tata mógł się dowiedzieć jak żyli. Postanawiają nauczyć się jak przeżyć w ciężkich warunkach i rozpoczynają trening.
Niedawno oglądałem Whiplasha i byłem zawiedziony, pokazany tam upór w samodoskonaleniu i dążeniu do celu po pierwsze mnie nie przekonał, a po drugie wydał mi się bezsensowny, biorąc pod uwagę, że chłopak tam niszczył swoje życie w imię gry na perkusji. Tutaj jest nieco podobnie, ale wyznaczony przez braci cel ma sens. Bliźniacy już po paru dniach decydują się zahartować. Okładają się nawzajem pięściami i kijami, urządzają sobie głodówki, a wszystko to po to, by uodpornić się na ból i ciężkie warunki. Trening szybko zaczyna przynosić rezultaty, bo kolejni oprawcy prócz siniaków nie są im w stanie wyrządzić większej szkody. Chłopcy zyskują pewność siebie i stają się zaradni. Ich psychika uodparnia się na tęsknotę za starym życiem, udaje im się pokonać wrodzoną wrażliwość, uczą się zadawać ból i zabijać, tłumiąc wyrzuty sumienia.
W ledwie parę miesięcy przechodzą totalną transformację, błyskawicznie dorastają, z zastraszonych i zagubionych chłopców zmieniają się w młodych mężczyzn zdolnych przeżyć w najcięższych warunkach. Jednocześnie nie tracą poczucia dobra i zła. Krzywdzą tylko gdy muszą w obronie lub w odwecie. Dobrym i słabszym ludziom starają się za to pomóc na miarę możliwości.
Mnie ta historia naprawdę przekonała, a przy tym poruszyła. Ot kolejny przykład na to, że węgierskie kino podobnie jak i polskie zaczyna się podnosić z kolan po miałkich latach 90' i pierwszych latach XXI wieku. Dobry scenariusz to nie jedyny atut tej produkcji, oko cieszą również zdjęcia, przemyślane i dobrze zrealizowane, tak że wzmacniają jedynie realizm przedstawionej fabuły.
Już sam trening braci i ich przemiana okazują się wystarczająco obszernym i ciekawych materiałem, a mimo to twórcy zadbali również o dopracowanie szczegółów. Wredna babcia nie jest urodzoną sadystka, ma swoje motywy, których co prawda do końca nie poznajemy, ale otrzymujemy sygnał, iż za całym jej zachowaniem kryje się jakaś tajemnica. Co do samych chłopców jeszcze, to ich przemiana nie polega jedynie na zahartowaniu sie na ból i staniu się zaradnym. Wielkie przemiany zachodzą również w ich psychice, co widzimy na przykładzie zmian ich relacji z babcią i rodzicami. Pod koniec widzimy zupełnie innych ludzi niż na początku.
Duży zeszyt to też ciekawe spojrzenie na wojnę i historię Węgier. Samej wojny co prawda dużo nie widzimy, rozgrywa się ona gdzieś w tle, ale za to jej skutki mocno odbijają się na bliźniakach. Bo jakby mało było wrednej babci, to jeszcze przychodzi im konfrontować się ze zdegenerowanymi okolicznymi mieszkańcami. Chłopcy nie rozumieją polityki, a mimo to przychodzi im mieć do czynienia ze zbrodniami strzałokrzyżowców, tragedią Żydów i cynicznym wykorzystywaniem sytuacji przez co sprytniejsze i pozbawione kręgosłupa moralnego jednostki.
Przy okazji zasmuciło mnie, że wszystkie strony tej wojennej zawieruchy przedstawiono w następujący sposób: dobrzy Żydzi, nie do końca źli Niemcy i zdegenerowani Węgrzy. Ja wiem, że jest potrzeba rozliczenia się z przeszłością, ale to już chyba któryś film historyczny, gdzie widzę żydożerczych Węgrów, wybielanych Niemców (tu o zgrozo SS-man) i uciśnionych Żydów. Tylko obraz Sowietów się zgadzał - po prostu dzicz.
Po za tym myślę, że to bardzo udany obraz, przedstawiono tu wojnę i jej uczestników bez patosu. Mamy tylko oprawców, ofiary i widok ogółu powoli zezwierzęcającego się pod wpływem skrajnie trudnych warunków. Nie ma tu miejsca dla gierojów i Rambo, Największymi bohaterami okazują się bliźniacy przekraczający własne granice i przystosowujący się do ekstremalnej sytuacji, ale jednocześnie pozostają oni tylko dziećmi, które w tragicznych okolicznościach straciły dzieciństwo i wiele wycierpiały. Tu musze wyrazić wielkie uznanie dla braci László i Andrása Gyémánt, którzy mimo młodego wieku wykreowali niesamowicie prawdziwe postacie.
Co ciekawe chociaż zdaje się, że stracili wszystko to mają jednak siebie i zeszyt, który dał im ojciec na chwilę przed wyjazdem na front. Zapisują w nim wszystko co się im przydarza, tak by po ponownym złączeniu rodziny, kochający tata mógł się dowiedzieć jak żyli. Postanawiają nauczyć się jak przeżyć w ciężkich warunkach i rozpoczynają trening.
Niedawno oglądałem Whiplasha i byłem zawiedziony, pokazany tam upór w samodoskonaleniu i dążeniu do celu po pierwsze mnie nie przekonał, a po drugie wydał mi się bezsensowny, biorąc pod uwagę, że chłopak tam niszczył swoje życie w imię gry na perkusji. Tutaj jest nieco podobnie, ale wyznaczony przez braci cel ma sens. Bliźniacy już po paru dniach decydują się zahartować. Okładają się nawzajem pięściami i kijami, urządzają sobie głodówki, a wszystko to po to, by uodpornić się na ból i ciężkie warunki. Trening szybko zaczyna przynosić rezultaty, bo kolejni oprawcy prócz siniaków nie są im w stanie wyrządzić większej szkody. Chłopcy zyskują pewność siebie i stają się zaradni. Ich psychika uodparnia się na tęsknotę za starym życiem, udaje im się pokonać wrodzoną wrażliwość, uczą się zadawać ból i zabijać, tłumiąc wyrzuty sumienia.
W ledwie parę miesięcy przechodzą totalną transformację, błyskawicznie dorastają, z zastraszonych i zagubionych chłopców zmieniają się w młodych mężczyzn zdolnych przeżyć w najcięższych warunkach. Jednocześnie nie tracą poczucia dobra i zła. Krzywdzą tylko gdy muszą w obronie lub w odwecie. Dobrym i słabszym ludziom starają się za to pomóc na miarę możliwości.
Mnie ta historia naprawdę przekonała, a przy tym poruszyła. Ot kolejny przykład na to, że węgierskie kino podobnie jak i polskie zaczyna się podnosić z kolan po miałkich latach 90' i pierwszych latach XXI wieku. Dobry scenariusz to nie jedyny atut tej produkcji, oko cieszą również zdjęcia, przemyślane i dobrze zrealizowane, tak że wzmacniają jedynie realizm przedstawionej fabuły.
Już sam trening braci i ich przemiana okazują się wystarczająco obszernym i ciekawych materiałem, a mimo to twórcy zadbali również o dopracowanie szczegółów. Wredna babcia nie jest urodzoną sadystka, ma swoje motywy, których co prawda do końca nie poznajemy, ale otrzymujemy sygnał, iż za całym jej zachowaniem kryje się jakaś tajemnica. Co do samych chłopców jeszcze, to ich przemiana nie polega jedynie na zahartowaniu sie na ból i staniu się zaradnym. Wielkie przemiany zachodzą również w ich psychice, co widzimy na przykładzie zmian ich relacji z babcią i rodzicami. Pod koniec widzimy zupełnie innych ludzi niż na początku.
Etykiety:
2013,
A nagy füzet,
duży zeszyt,
film węgierski,
historyczny,
holocaust,
II wojna światowa,
János Szász,
László András Gyémánt,
Niemcy,
recenzja,
sowieci,
SS,
wieś węgierska,
Żydzi
poniedziałek, 23 marca 2015
Zamknięte drzwi (The Door) 2012 reż. István Szabó
Moją przygodę z filmem węgierskim zaczynałem właśnie od Istvána Szabó, więc bardzo chętnie odpaliłem sobie jego nowy film (z 2012, ale wciąż najnowszy), by porównać choćby z trylogią środkowoeuropejską, czy też Kroplą Słońca. Żeby było ciekawiej, nie wiedziałem o czym będą Zamknięte drzwi, co prawda kiedyś o nich czytałem, ale to było dawno i tym samym odpalałem w ciemno.
Z początku zachwyciły mnie ładne zdjęcia i oświetlenie, widać że ktoś tu się postarał, a nie odstawił kolejną chałturę. Aczkolwiek zaraz też pojawił się jakiś zgrzyt, ciężki do uchwycenia, ale zgrzyt. Najzwyczajniej w świecie zaleciało mi kiczem, tak jakby internetowy specjalista od głupkowatych obrazków z pseudointelektualnymi tekstami dostał nagle sprzęt filmowy i potrzebną wiedzę, ale dalej zachował swoje miałkie poczucie estetyki.
No nieważne, zdjęcia to tylko czubek góry lodowej, bo zaraz dochodzi muzyka. Taki jakiś klasyczny kawałek w barakowym stylu, przewija się w zasadzie co parę minut i jest pieruńsko irytujący, przy czym w ogóle niepotrzebny. Tak jak ze zdjęciami - przekombinowali, miał być dodatkowy ozdobnik, a wyszedł zgrzyt.
Dwa minusy z początku to raczej kiepska zapowiedź reszty filmu, ale pozostawałem dobrej myśli, bo oto fabuła zaczęła się rozkręcać. No i rozkręciła się, jak maszynka do mięsa... Widać że pomysł był nawet ciekawy, ale wyszedł z tego jakiś banał, który pozwolę sobie streścić: Węgry, lata 60', bogate małżeństwo szuka sobie służącej. Zatrudniają starszą Emerence. Okazuje sie ona być pracowitą i solidną osobą, ale przy tym dość antypatyczną i wredną. Mimo to zaprzyjaźnia się powoli ze swoją pracodawczynią Magdą. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie problemy emocjonalne służącej, która ma za sobą traumatyczne wspomnienia z przeszłości przez co czasem okazuje się wybuchowa i nieobliczalna. Dodatkowo skrywa w swim domu jakąś tajmenicę - nikt, nigdy nie przekroczył progu jej drzwi. Ale z drugiej strony na osłodę, Emerence przywiązuje się do swoich pracodawców i zaczyna im okazywać dowody swojej sympatii, jednocześnie starając się to kamuflować.
No i tak to wygląda, jedne wielkie podchody dwóch rozkapryszonych dziewuch. Niestety dla mnie nie jest to materiał na dobry film, co najwyżej typowy zabijacz czasu, dla kur domowych. W tym przypadku na domiar złego dość kaleki. Obie główne bohaterki robią sobie na złość, obrażają się, strzelają fochy, brakuje tylko by któraś zaczęła tupać nóżkami ze złości (choć prawdę powiedziawszy lepsze cyrki odstawiają). Ja nie byłem w stanie potraktować tej błazenady poważnie, a szkoda, bo Szabó przy okajzi historii Emerence przypomina o pewnych trudnych faktach z historii Węgier (strzałokrzyżowcy, ustawy antyżydowskie).
Jeśli ktoś jest mniej wyczulony na kicz to być może ruszy go ten film, ja niestety nie mogłem się powstrzymać od śmiechu w najbardziej dramatycznych momentach patrząc na ludzką tragedię. Kolejny dowód na to jak wiele można spieprzyć oprawą wizualną i grą aktorską. A przy okazji i tych dramatycznych wydarzeń było za dużo, tak że w którymś momencie przestały na mnie robić wrażenie, bo aż nie chciało mi się wierzyć, że oto mam przed oczami najbardziej pechową kobietę jaka chodziła po kuli ziemskiej. No i puenta, po takim nawarstwieniu tajemnic spodziewałem się za zamkniętymi drzwiami czegoś na miarę Sinobrodego, a dostałem... kolejną porcję śmiechu.
Podsumowując, z ciężkim sercem, ale muszę to powiedzieć: Zamknięte drzwi wyglądają na adaptacje taniego babskiego czytadła. Nie wnikam czy zbieżność nazwisk między reżyserem, a autorką powieści, na której podstawie to nakręcono jest przypadkowa czy nie, to bez znaczenia. Szkoda mi tylko, że facet, który ma za sobą Mefista po latach zrobił takiego knota.
Z początku zachwyciły mnie ładne zdjęcia i oświetlenie, widać że ktoś tu się postarał, a nie odstawił kolejną chałturę. Aczkolwiek zaraz też pojawił się jakiś zgrzyt, ciężki do uchwycenia, ale zgrzyt. Najzwyczajniej w świecie zaleciało mi kiczem, tak jakby internetowy specjalista od głupkowatych obrazków z pseudointelektualnymi tekstami dostał nagle sprzęt filmowy i potrzebną wiedzę, ale dalej zachował swoje miałkie poczucie estetyki.
No nieważne, zdjęcia to tylko czubek góry lodowej, bo zaraz dochodzi muzyka. Taki jakiś klasyczny kawałek w barakowym stylu, przewija się w zasadzie co parę minut i jest pieruńsko irytujący, przy czym w ogóle niepotrzebny. Tak jak ze zdjęciami - przekombinowali, miał być dodatkowy ozdobnik, a wyszedł zgrzyt.
Dwa minusy z początku to raczej kiepska zapowiedź reszty filmu, ale pozostawałem dobrej myśli, bo oto fabuła zaczęła się rozkręcać. No i rozkręciła się, jak maszynka do mięsa... Widać że pomysł był nawet ciekawy, ale wyszedł z tego jakiś banał, który pozwolę sobie streścić: Węgry, lata 60', bogate małżeństwo szuka sobie służącej. Zatrudniają starszą Emerence. Okazuje sie ona być pracowitą i solidną osobą, ale przy tym dość antypatyczną i wredną. Mimo to zaprzyjaźnia się powoli ze swoją pracodawczynią Magdą. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie problemy emocjonalne służącej, która ma za sobą traumatyczne wspomnienia z przeszłości przez co czasem okazuje się wybuchowa i nieobliczalna. Dodatkowo skrywa w swim domu jakąś tajmenicę - nikt, nigdy nie przekroczył progu jej drzwi. Ale z drugiej strony na osłodę, Emerence przywiązuje się do swoich pracodawców i zaczyna im okazywać dowody swojej sympatii, jednocześnie starając się to kamuflować.
No i tak to wygląda, jedne wielkie podchody dwóch rozkapryszonych dziewuch. Niestety dla mnie nie jest to materiał na dobry film, co najwyżej typowy zabijacz czasu, dla kur domowych. W tym przypadku na domiar złego dość kaleki. Obie główne bohaterki robią sobie na złość, obrażają się, strzelają fochy, brakuje tylko by któraś zaczęła tupać nóżkami ze złości (choć prawdę powiedziawszy lepsze cyrki odstawiają). Ja nie byłem w stanie potraktować tej błazenady poważnie, a szkoda, bo Szabó przy okajzi historii Emerence przypomina o pewnych trudnych faktach z historii Węgier (strzałokrzyżowcy, ustawy antyżydowskie).
Jeśli ktoś jest mniej wyczulony na kicz to być może ruszy go ten film, ja niestety nie mogłem się powstrzymać od śmiechu w najbardziej dramatycznych momentach patrząc na ludzką tragedię. Kolejny dowód na to jak wiele można spieprzyć oprawą wizualną i grą aktorską. A przy okazji i tych dramatycznych wydarzeń było za dużo, tak że w którymś momencie przestały na mnie robić wrażenie, bo aż nie chciało mi się wierzyć, że oto mam przed oczami najbardziej pechową kobietę jaka chodziła po kuli ziemskiej. No i puenta, po takim nawarstwieniu tajemnic spodziewałem się za zamkniętymi drzwiami czegoś na miarę Sinobrodego, a dostałem... kolejną porcję śmiechu.
Podsumowując, z ciężkim sercem, ale muszę to powiedzieć: Zamknięte drzwi wyglądają na adaptacje taniego babskiego czytadła. Nie wnikam czy zbieżność nazwisk między reżyserem, a autorką powieści, na której podstawie to nakręcono jest przypadkowa czy nie, to bez znaczenia. Szkoda mi tylko, że facet, który ma za sobą Mefista po latach zrobił takiego knota.
Etykiety:
2012,
az ajtó,
dramat,
film węgierski,
helen mirren,
István Szabó,
magda szabó,
przyjaźń,
recenzja,
służąca,
tajemnica,
the door,
węgry lata 60',
zamknięte drzwi
niedziela, 1 lutego 2015
Czerwony psalm aka Dopóki prosi lud (Még kér a nép) 1972 reż. Miklos Jancsó
Huh, a myślałem, że Béli Tarra nie da się przebić. Tymczasem Jancsó urządził polityczno-społeczny balet na tle historycznym, będący alegorią rewolucji i zakręcił mi w głowie całkowicie. Więc jeśli chodzi o Czerwony psalm to jeszcze jako tako dałem radę zrozumieć poszczególne sceny, ale już obraz całości zupełnie mi umknął.
Nie będę Wam tu wciskał kitów, że w końcu udało mi się zrozumieć zamysł mistrza, nie będę też przedstawiał własnych interpretacji, bo jakże mógłbym to robić kiedy niewiele zrozumiałem z tego filmu? Podzielę się jedynie pewnymi obserwacjami i odczuciami. Czerwony psalm to przede wszystkim taniec i śpiew, tak, mamy tu do czynienia z musicalem. Tym sposobem bohaterowie ukazują nam rewolucję, jej początki, poszczególne etapy i efekty.
Można z początku odnieść wrażenie, że to co widzimy to po prostu chaos, lecz po czasie daje się zauważyć, że rewolucja również rządzi się swoimi prawami. O ile wolność może być bardzo pociągająca zarówno dla jednostek jak i dla mas (nie wyłączając aparatu władzy), o tyle jeśli władza jest silna to jej terror zawsze weźmie górę nad krnąbrnymi osobnikami. Dopowiedziałbym, że tylko sypiący się system daje rewolucjonistom szansę na zwycięstwo.
Myślę, że warto ten film zobaczyć kilkakrotnie, a przy okazji nie zaszkodzi jakieś przygotowanie z historii najnowszej Węgier. Bo chociaż fabuła jest uniwersalna, to Jancsó osadził tu akcję w dość konkretnych realiach, a mianowicie pokazał socjalistycznych rewolucjonistów stających do walki z siłami konserwatywnymi wspieranymi przez Kościół. Przy czym jednoznacznie rację usytuował po stronie rewolucjonistów. Cóż, jego film i miał prawo przedstawiać własne poglądy, warto jednak trochę się od tego zdystansować, szczególnie pamiętając do czego doprowadziło 100 dni Węgierskiej Republiki Rad.
Film zdecydowanie polecam, również za przepiękne zdjęcia i choreografię ;)
Jest Jancsó, są cycki :D |
Film zdecydowanie polecam, również za przepiękne zdjęcia i choreografię ;)
Etykiety:
1972,
czerwony psalm,
dopóki prosi lud,
film węgierski,
historyczny,
kostiumowy,
Még kér a nép,
miklos jancsó,
musical,
recenzja,
rewolucja
środa, 28 stycznia 2015
Kapral i inni (A Tizedes meg a többiek) 1965 reż. Márton Keleti
Kapral i inni to rewelacyjna węgierska komedia wojenna z 1965 roku ( a już myślałem, że oni wtedy same dramaty psychologiczne i filmy rozliczeniowe robili), którą śmiało można postawić na równi ze Złotem dla zuchwałych.
Akcja rozgrywa się na Węgrzech w czasie II wojny światowej, kiedy dociera tam już front. Kapral Molnar mając już dość wojaczki postanawia zdezerterować, przywłaszczając sobie przy okazji kasę batalionu. Ze względu na trudna sytuację zmuszony jest lawirować między wojskami sowieckimi, niemieckimi i... własnymi. Spokojna przystań znajduje w opuszczonym pałacu, lecz wkrótce pojawiają się tam i inni dezerterzy, a wraz ze zmianami na froncie sytuacja dodatkowo się komplikuje...
Po tym filmie można odnieść wrażenie, że wojna to jeden wielki cyrk i chyba o to chodzi w komediach wojennych, a jeśli ktoś lubi ten gatunek to gorąco polecam Kaprala i innych ;)
poniedziałek, 26 stycznia 2015
W górę rzucony kamień (Feldobott kö) 1969 reż. Sándor Sára
Kurde, dawno mnie tu nie było, więc wstyd jak jasna franca. Tym bardziej, że wkrótce być może będziecie mogli czytać moje filmowe wynaturzenia (czy może wynurzenia?) nie tylko na blogu. Ale póki co cicho sza, by nie zapeszać ;)
Dlaczego akurat W górę rzucony kamień dzisiaj? Ano bo się trafił to wziąłem, jak wiecie nie łatwo o węgierski film z polskim tłumaczeniem. Inna sprawa, że spodziewałem się pewniaka, w końcu nazwisko Sára uświetnia takie produkcje jak Ja, Twój syn czy Dziesięć tysięcy dni (w obu przypadkach autor zdjęć) czy Osiemdziesięciu huzarów (reżyser).
Słowem wprowadzenia. Akcja filmu rozgrywa się w czasach stalinowskich. Młodzi, pełni ideałów komuniści przyjeżdżają na zapyziałą węgierską wieś by przygotować teren pod nową wielką budowę, towarzyszy im Balazs. Jego ojciec przetrzymywany jest przez służbę bezpieczeństwa za błahe przewinienie, przez co syn nie mógł zostać przyjęty na studia. Mimo to nie traci on wiary w system i u boku nowych przyjaciół podchodzi do kolejnego przedsięwzięcia. Razem namawiają chłopów do oddawania swojej ziemi i wstępowania do spółdzielni.
Bohaterowie wierzą w to co robią - walczą o lepszy byt chłopów. No właśnie, tyle komunistyczne mrzonki, a rzeczywistość zarówno dla młodych aktywistów jak i dla chłopów okazuje się brutalna. Władza nie ma ochoty obchodzić się ze sprawą delikatnie i nie czekając na efekty grzecznego namawiania szybko wciela rozwiązania siłowe. Służby bezpieczeństwa w jedną noc zabierają wszystkich mężczyzn, którzy nie włączyli się do kolektywizacji. Młodzi z początku nie dowierzają, a potem są przerażeni, miejscowa ludność z kolei wpada w szał.
Tak też wyglądało to w rzeczywistości, węgierska władza ludowa nie patyczkowała się z opornymi (nawet w Polsce nie było takiego parcia na PGR-y).
Głównym bohater miota się tu w centrum wydarzeń. Raz za razem sparza się w zetknięciu z systemem, ale mimo to uparcie próbuje grać na jego zasadach. Tu jest siła tego filmu, pokazuje on bowiem system z jego wadami i zaletami (bo chociaż grając nieczysto to jednak w pewnych aspektach modernizuje on wieś). I znów przypominają się słowa z samego początku, by oceniać gotowe dzieło. Ale czy cel uświęca środki?
Czy cel uświęca środki?
Sándor Sára daje tu jednoznacznie negatywną odpowiedź. Na każdym kroku ukazuje krzywdę ludzi, którzy znaleźli się na drodze postępu, jeszcze niegotowi lub niechętni dostosowania się. Nie ma zmiłuj, komunistyczny walec równa wszystko z ziemią. I o ile za wszystkim tym kryje się ludzka krzywda i tak na przykład żal chłopów, którzy muszą oddać własną ziemię, ale już odwszawianie Cyganów żyjących w średniowiecznych warunkach budzić powinno aprobatę. A jednak główny bohater zagubiwszy się całkiem w tym szaleństwie nie widzi już co jest dobre, a co złe, przemieniając się w nieprzejednanego wroga systemu.
Kamień rzucony w górę to świetny portret psychologiczny młodego człowieka zagubionego w totalitarnym systemie, ale też warto spojrzeć na niego z innej strony: to ciekawy obraz węgierskiej wsi, jeszcze korzeniami tkwiącej w XIX wieku. Poznajemy tradycje i zwyczaje, a to wszystko w starciu z nieuchronną modernizacją.
To również odważna próba rozliczenia z błędami systemu stalinowskiego i nawet na koniec w epilogu Sára jasno zaznacza, że nie wolno o tym zapomnieć.
Dlaczego akurat W górę rzucony kamień dzisiaj? Ano bo się trafił to wziąłem, jak wiecie nie łatwo o węgierski film z polskim tłumaczeniem. Inna sprawa, że spodziewałem się pewniaka, w końcu nazwisko Sára uświetnia takie produkcje jak Ja, Twój syn czy Dziesięć tysięcy dni (w obu przypadkach autor zdjęć) czy Osiemdziesięciu huzarów (reżyser).
Słowem wprowadzenia. Akcja filmu rozgrywa się w czasach stalinowskich. Młodzi, pełni ideałów komuniści przyjeżdżają na zapyziałą węgierską wieś by przygotować teren pod nową wielką budowę, towarzyszy im Balazs. Jego ojciec przetrzymywany jest przez służbę bezpieczeństwa za błahe przewinienie, przez co syn nie mógł zostać przyjęty na studia. Mimo to nie traci on wiary w system i u boku nowych przyjaciół podchodzi do kolejnego przedsięwzięcia. Razem namawiają chłopów do oddawania swojej ziemi i wstępowania do spółdzielni.
"Podobno człowiek jutra to ktoś kto nie daje się zwieść obietnicom. Wierzy jedynie w fakty. Ocenia efekt, gotowe dzieło."Tymi słowami narrator otwiera film i to ostatnie zdanie towarzyszy nam przez cały seans.
Bohaterowie wierzą w to co robią - walczą o lepszy byt chłopów. No właśnie, tyle komunistyczne mrzonki, a rzeczywistość zarówno dla młodych aktywistów jak i dla chłopów okazuje się brutalna. Władza nie ma ochoty obchodzić się ze sprawą delikatnie i nie czekając na efekty grzecznego namawiania szybko wciela rozwiązania siłowe. Służby bezpieczeństwa w jedną noc zabierają wszystkich mężczyzn, którzy nie włączyli się do kolektywizacji. Młodzi z początku nie dowierzają, a potem są przerażeni, miejscowa ludność z kolei wpada w szał.
Tak też wyglądało to w rzeczywistości, węgierska władza ludowa nie patyczkowała się z opornymi (nawet w Polsce nie było takiego parcia na PGR-y).
Głównym bohater miota się tu w centrum wydarzeń. Raz za razem sparza się w zetknięciu z systemem, ale mimo to uparcie próbuje grać na jego zasadach. Tu jest siła tego filmu, pokazuje on bowiem system z jego wadami i zaletami (bo chociaż grając nieczysto to jednak w pewnych aspektach modernizuje on wieś). I znów przypominają się słowa z samego początku, by oceniać gotowe dzieło. Ale czy cel uświęca środki?
Czy cel uświęca środki?
Sándor Sára daje tu jednoznacznie negatywną odpowiedź. Na każdym kroku ukazuje krzywdę ludzi, którzy znaleźli się na drodze postępu, jeszcze niegotowi lub niechętni dostosowania się. Nie ma zmiłuj, komunistyczny walec równa wszystko z ziemią. I o ile za wszystkim tym kryje się ludzka krzywda i tak na przykład żal chłopów, którzy muszą oddać własną ziemię, ale już odwszawianie Cyganów żyjących w średniowiecznych warunkach budzić powinno aprobatę. A jednak główny bohater zagubiwszy się całkiem w tym szaleństwie nie widzi już co jest dobre, a co złe, przemieniając się w nieprzejednanego wroga systemu.
Kamień rzucony w górę to świetny portret psychologiczny młodego człowieka zagubionego w totalitarnym systemie, ale też warto spojrzeć na niego z innej strony: to ciekawy obraz węgierskiej wsi, jeszcze korzeniami tkwiącej w XIX wieku. Poznajemy tradycje i zwyczaje, a to wszystko w starciu z nieuchronną modernizacją.
To również odważna próba rozliczenia z błędami systemu stalinowskiego i nawet na koniec w epilogu Sára jasno zaznacza, że nie wolno o tym zapomnieć.
poniedziałek, 19 stycznia 2015
Magyazyn
Zapewne zobaczyliście banerem Magyazynu po prawej stronie? Dla tych, którzy nie zaintrygowali się wystarczająco by kliknąć i sprawdzić spieszę z wyjaśnieniami, że to czasopismo studentów Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego.
I chociaż Kociołek węgierski stał się blogiem stricte filmowym to w pierwotnych założeniach miało być inaczej, planowałem tutaj wpisy o filmach, książkach, muzyce i kulinariach, a jakbym dał radę uciągnąć to i o tańcu. Nie udało się, zabrakło czasu, a zboczenie zawodowe wzięło górę.
Nie myślcie sobie jednak, że choć o tym nie piszę, to i nie czytam. O nie, nie, nie... Nadal jestem żywo zainteresowany każdym aspektem węgierskiej rzeczywistości i tym samym z wielkim entuzjazmem wspieram wszelkie inicjatywy mogące poszerzyć świadomość Polaków w tym temacie.
Wszystkich myślących podobnie jak ja serdecznie zachęcam do zamawiania czasopisma. Koszt właściwie żaden, bo 3 zł za egzemplarz plus koszt przesyłki. W sumie groszowe sprawy, a W zamian za to:
I chociaż Kociołek węgierski stał się blogiem stricte filmowym to w pierwotnych założeniach miało być inaczej, planowałem tutaj wpisy o filmach, książkach, muzyce i kulinariach, a jakbym dał radę uciągnąć to i o tańcu. Nie udało się, zabrakło czasu, a zboczenie zawodowe wzięło górę.
Nie myślcie sobie jednak, że choć o tym nie piszę, to i nie czytam. O nie, nie, nie... Nadal jestem żywo zainteresowany każdym aspektem węgierskiej rzeczywistości i tym samym z wielkim entuzjazmem wspieram wszelkie inicjatywy mogące poszerzyć świadomość Polaków w tym temacie.
Wszystkich myślących podobnie jak ja serdecznie zachęcam do zamawiania czasopisma. Koszt właściwie żaden, bo 3 zł za egzemplarz plus koszt przesyłki. W sumie groszowe sprawy, a W zamian za to:
Ja swój Magyazyn już mam i uczciwie mogę powiedzieć, że artykuły są napisane w sposób lekki i ciekawy. Po powyższym spisie treści widać również, że są bardzo różnorodne, więc myślę, że każdy coś ciekawego tam dla siebie znajdzie.
Nieskromnie powiem, że i o mnie tam napisali, czego się nie spodziewałem, ale było miłą niespodzianką. Tym samym bardzo dziękuję Szanownej Redakcji :)
Nieskromnie powiem, że i o mnie tam napisali, czego się nie spodziewałem, ale było miłą niespodzianką. Tym samym bardzo dziękuję Szanownej Redakcji :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)