Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bela tarr. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bela tarr. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 6 lipca 2015

Ludzie z prefabrykatów (Panelkapcsolat) 1982 reż. Béla Tarr



   Nim zacznę ostatnią recenzję na tym blogu, krótkie ogłoszenie:

Kolejne recenzje i wpisy na temat filmów węgierskich zamieszczać będę na Mikserze filmowymZabawa w prowadzenie czterech osobnych blogów filmowych zaczęła mnie trochę męczyć, więc mam nadzieję, że wszyscy zainteresowani wyrozumiale podejdą do tej decyzji.


   Béla Tarr największym węgierskim reżyserem jest i był, a kto uważa inaczej ten trąba :) No właśnie, kolejny jego film za mną - Ludzie z prefabrykatów. Dlugo zwlekałem, bo nie było nigdzie polskiego tłumaczenia, a bałem się, że po angielsku nie udźwignę. Bo sami wiecie jaki jest Tarr, słówka, półsłówka, ukryte znaczenia, wystarczy że przegapisz jakiś szczegół i nijak nie rozgryziesz całości. A tu ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że jeśli chodzi o same wypowiedzi bohaterów film jest całkiem prosty w odbiorze. To coś zupełnie innego niż Potępienie czy Harmonie Werckmeistera, a jednak można by znaleźć parę elementów, które łączą te filmy.


   Troszkę już zdążyłem namącić, więc do rzeczy. Ludzie z prefabrykatów to film opowiadający o młodym małżeństwie mieszkajacym z dziećmi w mieszkaniu na jednym z wielu podobnym sobie blokowisk jakimi raczyła wszystkich władza socjalistyczna. On pracuje, ona zajmuje się domem, niedawno przeskoczyli na własne mieszkanie, a teraz starają się dorobić samochodu. Ot proza życia, jak spory odsetek społeczeństwa. Całość stylizowana jest na dokument, lecz zaznaczam, że to film fabularny.


   Z pozoru mamy sielankę na jaką nie każda młoda para mogłaby sobie pozwolić, bo nasi bohaterowie powoli podnoszą swoją stopę życiową, a jednak nie są szczęśliwi. Żona zarzuca mężowi, że za mało czasu poświęca rodzinie, gdy ma czas wolny to woli go spędzić przed telewizorem, nad gazetą lub spotkać się z kumplami. Jak na dłoni widać, że są zupełnie niedobrani, bo on chciałby zachować status quo, a ona domaga się więcej uwagi, która jest jej potrzebna. Oboje nie potrafią zrozumieć swoich potrzeb, albo ich braku u drugiej osoby, a przeciez żadne z nich nie jest złym człowiekiem, to tylko otaczające środowisko, zasady działania społeczeństwa i w końcu ich charaktery nie pozwalają na kompromis.

   Relacje bohaterów poznajemy przez ich rozmowy i kłótnie, w którym przewijają się jedne i te same problemy. Tarr jednocześnie uważnie śledzi emocje malujące się na ich twarzach. Towarzyszy im w chwilach spokojnych, ale i tych kiedy dochodzi do spięć. Ciasne kadry pozwalają nam bliżej przyjrzeć się małżeństwu, a jednocześnie tak jak oni czujemy gęstą atmosferę i brak możliwości nabrania oddechu. Kamera z ręki, a czasami jakby z ukrycia potęguje wrażenie jakoby był to film dokumentalny.


   Ludzie z prefabrykatów, choć mają już ponad trzydzieści lat to nic się nie zestarzeli, to nadal znakomity film obnażający problemy współczesnego społeczeństwa, a właściwie jego malutkich trybików. Niby mają wymarzone mieszkanie, starają się o samochód, myślą nad kupnem domu, ale wszystko to ma swoją cenę - czas spędzany razem. I jeżeli małżeństwo ma podobne priorytety, albo nie wymaga od siebie dużo uwagi to (przynajmniej na jakiś czas) może żyć szczęśliwie.


poniedziałek, 17 marca 2014

Człowiek z Londynu (A Londoni férfi) 2007 reż. Béla Tarr

   Przez długi czas nie mogłem znaleźć klucza do rozwiązania zagadki tego filmu. On nie miał sensu... I wtedy mnie olśniło, gdyż odnosi się on do sensu życia (lub też jego braku).

OPIS:

   Maloin pracuje w porcie, będąc dyspozytorem (?) na nocnych zmianach. To człowiek wypalony i samotny, nie mający żadnych pragnień. Sytuacja się zmienia, gdy Maloin staje się świadkiem morderstwa i przejmuje po zabitym torbę pełną pieniędzy.



Bez sensu.
(będą spojlery)


   Maloin żyje tylko na pozór. Chodzi do pracy, którą wykonuje niczym automat. Prawie z nikim nie gada, nic go nie interesuje, nic nie wzbudza jego emocji. Przed całkowitym wyobcowaniem chronią go tylko chyba partyjki szachów z barmanem. Dopiero szansa od losu, którą jest przejęcie walizki pieniędzy po zabitym, wyzwala w nim pewne zmiany. Maloin staje w obronie honoru córki, próbuje odnowić z nią więź przez ofiarowanie drogiego prezentu, a także rozpoczyna kłótnie z żoną, dając upust emocjom. Próby te okazują się jednak kalekie i prowadzą do porażek.


   Bohater sam rezygnuje z szansy danej od losu. Oddaje pieniądze nie ze strachu przed policją, która jest na tropie sprawy, ale dlatego, że nie wie co z nimi zrobić. Ciężko mi to oceniać. Ciężko mi w ogóle wyobrazić sobie sytuację, w której traci się sens życia (nie liczę chorób psychicznych). Z drugiej strony mając jakieś cele do których się dąży, warto się zastanowić czy nadają one naszemu życiu wartość i czy naprawdę do nich pragniemy zmierzać, podczas gdy w międzyczasie przepuszczamy przechodzące nam koło nosa okazje na coś lepszego. A wszystko dlatego, ze nie potrafimy już sięgnąć po szczęście.

Niby ładnie, pięknie, ale czegoś tu brak.

   Ten film nie posiada niestety tak wielu ukrytych symboli i alegorii jak Potępienie i Harmonie Werckmeistera, pozwalając godzinami analizować poszczególne sceny i ujęcia, brakuje mu też surowości Konia turyńskiego. A przede wszystkim nie wzbudza on tych jedynych w swoim rodzaju odczuć, które towarzyszą przy oglądaniu powyższych dzieł. Ciężko wczuć się tu w bohaterów, sytuacje czy miejsca. Mimo to jest sporo smaczków, którymi można się zachwycić. Jak zawsze niesamowite zdjęcia i genialna gra świateł i cieni.


   Do Człowieka z Londynu z pewnością kiedyś jeszcze wrócę, może po prostu jeszcze nie dorosłem :)

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Koń turyński (A Torinói ló) 2011 reż. Béla Tarr

   Wstyd przyznać, ale nie znam filozofii Nietzschego, a na niej bazuje w dużej mierze ten film. Dlatego też nie będę go recenzował, ani interpretował, a opiszę w luźny sposób. Zresztą interpretować ten film można na tysiąc różnych sposobów, więc czemu mój miałby być tym właściwym.

   Tarr pokazuje nam tu sześć dni z życia starego niepełnosprawnego woźnicy i jego córki, mieszkających na odludziu, a także ich konia. W długich ujęciach poznajemy ich codzienne czynności, na które składają się: sen, praca, jedzenie, patrzenie się w okno, sen, itd.


   Czarno-biały obraz i przejmująca, niemal straszna muzyka potęgują ponury nastrój filmu. Bohaterowie żyją w nędzy, a ich jałową egzystencję przez większość czasu wypełniają wyżej wymienione czynności. Nasuwa się pytanie po co w takim razie żyją, a właściwie wegetują? I chociaż ich codzienność nijak się ma do naszej (widzów), to czy aby na pewno? Pewne schematy się powtarzają.

   W ciągu tych kilku dni zauważamy jednak pewne zachodzące zmiany. Najpierw koń odmawia jedzenia, prowadząc się do powolnej śmierci. Potem pojawia się sąsiad, który przychodząc po palinkę, toczy przed gospodarzem wywód na temat upadku ludzkości. Następnie spokój rodziny zakłóca pojawienie się Cyganów, a dzień później wyschnięcie studni. W końcu szóstego dnia nie wstaje słońce i znika ogień - na to nie ma już racjonalnego wytłumaczenia, musimy pogodzić się z faktem, że oto na naszych oczach dokonuje się powolnych koniec świata.


   Ujęcia ciągną się jak to u Tarra całymi minutami, więc kiedy widzimy, że dziewczyna idzie do studni po wodę, to prześledzimy cały ten proces od początku do końca. Stałym elementem jest też wiatr, jego siłę poznajemy gdy dziewczyna wychodzi na dwór, ale słychać go również w domu.


   To ciekawy obraz końca świata. Przy okazji - widzimy że najpierw wolę życia traci zwierzę, a dopiero później ludzie, którzy starają się przeżyć nawet w ekstremalnie trudnych warunkach. A szukawszy schronienia i tak w końcu wracają do domu - miejsca znanego.

   Film jest ciężki w odbiorze i potrzebne jest do niego odpowiednie nastawienie, które pozwoli się wczuć w sytuację bohaterów, by razem z nimi przeżywać te ostatnie chwile istnienia. Mnie bardziej jednak podobało się Potępienie i Harmonie Werckmeistera.