poniedziałek, 30 grudnia 2013

Koń turyński (A Torinói ló) 2011 reż. Béla Tarr

   Wstyd przyznać, ale nie znam filozofii Nietzschego, a na niej bazuje w dużej mierze ten film. Dlatego też nie będę go recenzował, ani interpretował, a opiszę w luźny sposób. Zresztą interpretować ten film można na tysiąc różnych sposobów, więc czemu mój miałby być tym właściwym.

   Tarr pokazuje nam tu sześć dni z życia starego niepełnosprawnego woźnicy i jego córki, mieszkających na odludziu, a także ich konia. W długich ujęciach poznajemy ich codzienne czynności, na które składają się: sen, praca, jedzenie, patrzenie się w okno, sen, itd.


   Czarno-biały obraz i przejmująca, niemal straszna muzyka potęgują ponury nastrój filmu. Bohaterowie żyją w nędzy, a ich jałową egzystencję przez większość czasu wypełniają wyżej wymienione czynności. Nasuwa się pytanie po co w takim razie żyją, a właściwie wegetują? I chociaż ich codzienność nijak się ma do naszej (widzów), to czy aby na pewno? Pewne schematy się powtarzają.

   W ciągu tych kilku dni zauważamy jednak pewne zachodzące zmiany. Najpierw koń odmawia jedzenia, prowadząc się do powolnej śmierci. Potem pojawia się sąsiad, który przychodząc po palinkę, toczy przed gospodarzem wywód na temat upadku ludzkości. Następnie spokój rodziny zakłóca pojawienie się Cyganów, a dzień później wyschnięcie studni. W końcu szóstego dnia nie wstaje słońce i znika ogień - na to nie ma już racjonalnego wytłumaczenia, musimy pogodzić się z faktem, że oto na naszych oczach dokonuje się powolnych koniec świata.


   Ujęcia ciągną się jak to u Tarra całymi minutami, więc kiedy widzimy, że dziewczyna idzie do studni po wodę, to prześledzimy cały ten proces od początku do końca. Stałym elementem jest też wiatr, jego siłę poznajemy gdy dziewczyna wychodzi na dwór, ale słychać go również w domu.


   To ciekawy obraz końca świata. Przy okazji - widzimy że najpierw wolę życia traci zwierzę, a dopiero później ludzie, którzy starają się przeżyć nawet w ekstremalnie trudnych warunkach. A szukawszy schronienia i tak w końcu wracają do domu - miejsca znanego.

   Film jest ciężki w odbiorze i potrzebne jest do niego odpowiednie nastawienie, które pozwoli się wczuć w sytuację bohaterów, by razem z nimi przeżywać te ostatnie chwile istnienia. Mnie bardziej jednak podobało się Potępienie i Harmonie Werckmeistera.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz