poniedziałek, 30 grudnia 2013

Koń turyński (A Torinói ló) 2011 reż. Béla Tarr

   Wstyd przyznać, ale nie znam filozofii Nietzschego, a na niej bazuje w dużej mierze ten film. Dlatego też nie będę go recenzował, ani interpretował, a opiszę w luźny sposób. Zresztą interpretować ten film można na tysiąc różnych sposobów, więc czemu mój miałby być tym właściwym.

   Tarr pokazuje nam tu sześć dni z życia starego niepełnosprawnego woźnicy i jego córki, mieszkających na odludziu, a także ich konia. W długich ujęciach poznajemy ich codzienne czynności, na które składają się: sen, praca, jedzenie, patrzenie się w okno, sen, itd.


   Czarno-biały obraz i przejmująca, niemal straszna muzyka potęgują ponury nastrój filmu. Bohaterowie żyją w nędzy, a ich jałową egzystencję przez większość czasu wypełniają wyżej wymienione czynności. Nasuwa się pytanie po co w takim razie żyją, a właściwie wegetują? I chociaż ich codzienność nijak się ma do naszej (widzów), to czy aby na pewno? Pewne schematy się powtarzają.

   W ciągu tych kilku dni zauważamy jednak pewne zachodzące zmiany. Najpierw koń odmawia jedzenia, prowadząc się do powolnej śmierci. Potem pojawia się sąsiad, który przychodząc po palinkę, toczy przed gospodarzem wywód na temat upadku ludzkości. Następnie spokój rodziny zakłóca pojawienie się Cyganów, a dzień później wyschnięcie studni. W końcu szóstego dnia nie wstaje słońce i znika ogień - na to nie ma już racjonalnego wytłumaczenia, musimy pogodzić się z faktem, że oto na naszych oczach dokonuje się powolnych koniec świata.


   Ujęcia ciągną się jak to u Tarra całymi minutami, więc kiedy widzimy, że dziewczyna idzie do studni po wodę, to prześledzimy cały ten proces od początku do końca. Stałym elementem jest też wiatr, jego siłę poznajemy gdy dziewczyna wychodzi na dwór, ale słychać go również w domu.


   To ciekawy obraz końca świata. Przy okazji - widzimy że najpierw wolę życia traci zwierzę, a dopiero później ludzie, którzy starają się przeżyć nawet w ekstremalnie trudnych warunkach. A szukawszy schronienia i tak w końcu wracają do domu - miejsca znanego.

   Film jest ciężki w odbiorze i potrzebne jest do niego odpowiednie nastawienie, które pozwoli się wczuć w sytuację bohaterów, by razem z nimi przeżywać te ostatnie chwile istnienia. Mnie bardziej jednak podobało się Potępienie i Harmonie Werckmeistera.




czwartek, 28 listopada 2013

Mefisto (Mephisto) 1981 reż. István Szabó

   Film ten oglądałem dawno temu i zupełnie mi się nie podobał, był męczący i długi. Uznałem wtedy że muszę do niego dorosnąć i miałem rację. Obejrzany nie dawno raz jeszcze sprawił mi wielką przyjemność i satysfakcje, może też po części dlatego, że dopiero niedawno (wstyd się przyznać) przeczytałem Fausta Goethego i dzięki temu lepiej mogłem zrozumieć fabułę dzieła Szabó.

   Historia opowiada o karierze młodego niemieckiego aktora Hendrika Hoefgena, który ma ogromne ambicje i wybuchowy temperament. Jako że sympatyzuje z komunistami, bardzo zaangażowany jest w projekt teatru rewolucyjnego dla robotników w Hamburgu. Przede wszystkim jednak pragnie wyrwać się "z prowincji" i zdobyć sławę ogólnokrajową. Korzystając z koneksji zaczyna piąć się powoli po szczeblach kariery. Kiedy do władzy dochodzą naziści Hoefgen staje przed wyborem: zachować własne ideały czy układać się z hitlerowcami. Decyduje się na kompromisy.


   Hendrik Hoefgen nie jest całkiem złym człowiekiem, co prawda donosi na ludzi, których nie lubi, ma napady szału, ale z drugiej strony widzimy że raz za razem, korzystając ze swojej pozycji i znajomości stara się pomagać starym przyjaciołom i pracownikom będącym ofiarami systemu. Niestety z biegiem czasu kariera okazuje się dla niego ważniejsza i godzi się rezygnować z tego w co dawniej wierzyć i co kochał. Powoli staje się marionetką władzy. Podobnie jest z teatrem, w nowych warunkach pozostaje mu zrezygnować niemal z wszystkich interesujących go sztuk, na rzecz dozwolonych przez władze. Jedyną odskocznią pozostaje Faust. Fabuła filmu przenika się z dramatem Goethego, tutaj również bohater zaprzedaje duszę diabłu - hitlerowcom.

   To obraz zależności między kulturą, a polityką, która stara się wykorzystać artystów i sztukę do swoich celów propagandowych. Szczególnie widoczne jest to w przypadku państw totalitarnych, w tym wypadku III Rzeszy. Twórcy dają do zrozumienia do czego prowadzi zbytni oportunizm i wyrzekanie się własnych ideałów na rzecz ambicji, nie licząc się z kosztami.


   Montaż jest ciekawy, ale nieco męczący. Następują nagłe przeskoki miejsca i czasu akcji, zachowany jest ciąg przyczynowo-skutkowy, więc można się do tego przyzwyczaić. Gra aktorska jest naprawdę rewelacyjna, szczególnie mam tu na myśli kreację Brandauera, ale dobrze wypadają również Cserhalmi, Janda i Hoppe odtwarzający rolę charyzmatycznego generała (nieco przerażający).



środa, 13 listopada 2013

Przywiezione z Węgier.

   Jakiś czas po urlopie rozwodziłem się nad kuchnią węgierską. Postanowiłem teraz pociągnąć wątek i pochwalić się moimi skarbami, które przywiozłem z bratniego kraju.

A przy okazji (czyli tak naprawdę, bo jestem istotą z natury próżną i żadną poklasku) to chciałem zareklamować swojego bloga kulinarnego - Pan Szyszek gotuje.

   Przyprawy, głównie pasty w tubkach, to u nas egzotyka, podczas gdy na Węgrzech znajdziemy je w każdym sklepie. Przyjaciel Węgier tłumaczył mi, które są do kanapek, a które do zup, ale już zupełnie mi się to pokręciło i stosuję wszystko do wszystkiego i żyję :D

   Mamy więc krem gulaszowy, pastę czosnkową w tubce (mocna), pastę z czerwonej cebuli (koloru żółtego, o intensywnym zapachu), majonez chrzanowy, przeciery z ostrej papryki, krem do spaghetti, czy kostki bulionowe do gulaszu i zupy rybnej. Wszystkie mają intensywny i charakterystyczny smak. 

   Ciężko uświadczyć cokolwiek z tego, w Polsce - jedynie w sklepach z węgierską żywnością. Podczas gdy w hipermarketach bez problemu znajdziemy przyprawy i składniki do dań kuchni indyjskiej, japońskiej, chińskiej, tajlandzkiej i diabli wiedzą jakiej jeszcze. Najwidoczniej na węgierską przyjdzie nam jeszcze poczekać parę lat.


   Ach, zapomniałbym, w tej małej buteleczce na zdjęciu jest aromat do ciasta o smaku palinki :D

wtorek, 5 listopada 2013

Miłość (Szerelem) 1971 reż. Károly Makk

   Na początku zirytował mnie nietypowy montaż. Z głównej bohaterki kamera przeskakiwała na chwilę na zbliżenia wyposażenia pokoju, ale i nie tylko. Ta seria migawek nie miała dla mnie sensu i uznałem, że twórca chciał sobie poeksperymentować. Z biegiem czasu zabieg ten okazał się celowy, w ten pomysłowy sposób twórcy uzupełniali narrację, przekazując widzowi dodatkowe, początkowo okryte tajemnicą fakty.

   Film opowiada historię młodej kobiety Luci, której mąż trafił do więzienia z 10 letnim wyrokiem (polityczny). W tym czasie opiekuje się ona jego starą i schorowaną matką, wmawiając jej, że syn wyjechał robić karierę w Hollywood. Aby zapewnić teściowej odpowiedni komfort życia i uwierzytelnić kłamstwa, wyprzedaje swój dobytek.

szerelem Károly Makk

   Relacja między kobietami zainteresowała mnie już od samego początku. Staruszka jest bardzo zrzędliwa co denerwuje synową, która odpowiada jej w zjadliwy sposób, by po chwili znów być życzliwą i pobłażliwą dla niej. Widać że kobiety łączy wyjątkowa więź, szczególnie zaangażowana jest Luca, która pomimo swojej ciężkiej sytuacji robi wszystko, by starszej pani niczego nie brakło. Powodowane jest to miłością i oddaniem do męża, ale i do samej teściowej.

   To bardzo złożone postacie i z tym większą przyjemnością obserwuje się ich relacje. Nawet do tych irytujących migawek można się przyzwyczaić, bo zawierają wiele wskazówek i objaśnień fabuły, uzupełniając to co mówią (lub czego nie mówią) kobiety. Staruszka zdaje się zdawać sobie sprawę, że synowa ją okłamuje, ale nie mówi tego wprost. Zresztą jako inteligentna i oczytana kobieta, nie mogłaby "kupić" wszystkich bzdur, które Luca wypisuje w spreparowanych listach od syna.

szerelem Károly Makk


   Urzeka wielkie poświęcenie Luci. Na starszą panią jednak trudno się gniewać za jej zrzędliwą postawę, widać że kocha ona synową, a i jej wiek oraz wychowanie usprawiedliwiają zachowanie. Co ciekawe, Luca przy całej tej ciężkiej sytuacji nie traci poczucia humoru i pozostaje dowcipna. Pokazuje to jej hart ducha i chociaż co jakiś czas załamuje się to zaraz się podnosi i dalej działa.

   Uzupełnieniem treści filmu są zdjęcia: ponure krajobrazy, zniszczonych ulic i domów, a także zła pogoda utrzymująca się przez cały czas.

   Poruszający jest obraz Jánosa przemierzającego Budapeszt po wyjściu z więzienia. Widać że wszystko jest dla niego zupełnym zaskoczeniem, zdezorientowany porusza się po mieście tak jakby był w nim pierwszy raz. Najtrudniejszym okazuje się spotkanie z żoną i wiadomość o śmierci matki. Mimo to film kończy się happy endem, bo chociaż bohaterowie stracili niemal wszystko (mieszkanie, majątek, matkę, zdrowie i czas) to widzą przed sobą perspektywę dalszego życia, a ich miłość triumfuje.

   Muszę przy okazji zaznaczyć, że film jest adaptacją noweli więziennej Tibora Déryego pod tym samym tytułem odnoszącej sie do wydarzeń 1956 roku, który Makk zamienił na początek lat 50', by ominąć cenzurę.

szerelem Károly Makk

poniedziałek, 4 listopada 2013

Inne spojrzenie (Egymásra nézve) 1982 reż. Károly Makk, János Xantus

   Huh, już dawno miałem to obejrzeć, a w sumie nawet oglądałem, ale przyszedł czas by odświeżyć :)

   Będą niekontrolowane spojlery, strzeżcie się.

   To historia miłości między dwoma kobietami pracującymi w gazecie. Pierwsza z nich, Eva, walczy o prawdę, nie chcąc godzić się na kompromisy z władzą. Wie czego chce i dąży do tego z całych sił. Jest taka zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym, dlatego ulokowawszy swoje uczucia w Livii wykazuje wręcz niezdrową fascynację. Livia jest jednak osobą niezdecydowaną i zdezorientowaną, nie potrafi się odnaleźć w nowej sytuacji i chociaż odwzajemnia uczucia wobec Evy, to raz za razem się z nich wycofuje. Dodatkową przeszkodą jest dla niej jeszcze mąż...



   Obie role są rewelacyjne i uzupełniają się nawzajem. Obsadzenie Polek w węgierskim filmie może się wydawać szalonym pomysłem, ale z tego co czytałem rodzime aktorki nie chciały wziąć udziału w tym przedsięwzięciu i dlatego stanęło na bardziej odważnych naszych krajankach. Jak się okazuje z korzyścią dla Węgrów, bo panujący wtedy ustrój nie pozwolił Szapołowskiej i Cieślakowej rozpocząć międzynarodowej kariery po tak wielkim sukcesie.



   Prócz wątku miłosnego, możemy zaobserwować w filmie jeszcze kilka ciekawych rzeczy. Poraża obraz biedy lat 50' i skomplikowanej sytuacji politycznej. Ukazana jest prawda o komunistycznym ustroju w tych najgorszych dla Węgier latach. Poruszająca jest historia chłopów, których zmuszono siłą do przyłączenia się do spółdzielni. Postać jej przewodniczącego jest szczególnie ciekawa, to weteran który walczył nad Donem, potem został jeńcem, następnie zasmakował trochę wolności, by zaraz przyłączyć się do powstania 56', co skończyło się dla niego odsiadką. Ostatecznie zgodził się na kompromis z władzą i został przewodniczącym spółdzielni, odkładając na bok dawne ideały. Mimo to popiwszy sobie, ujawnia prawdziwą naturę, intonując w pewnym momencie Hymn Szeklerów, patriotyczną pieśń węgierską.

   Twórcy zadbali o odwzorowanie epoki, ale parę wpadek jest. A tak! Wasz niestrudzony łowca polskich samochodów na węgierskich drogach jest w dobrej formie. Tym razem udało mi się wyhaczyć Warszawę. Problem w tym, że to sedan, a ta wersja weszła do produkcji w 1964 roku, podczas gdy akcja filmu toczy się w 1958... To samo z Nyską sanitarką. Produkcja Nys ruszyła w 1958, więc wątpliwe by pierwsze serie trafiły na eksport, zresztą wersja dla pogotowia ratunkowego powstała dopiero w 1959...




   Smutne, że w końcu Eva skapitulowała na chwilę w walce o uczucie Livii (zdecydowała się propozycję kelnerki), mimo to pozostała nieustępliwa wobec zakłamanego systemu. Kiedy ponownie straciła ukochaną zdecydowała się na ostateczny krok, w pewien sposób honorowo kończąc swą batalię.



niedziela, 3 listopada 2013

Los utracony (Sorstalanság) 2005 reż. Lajos Koltai

   Ekranizacja nie może się mierzyć z książką, gdyż dominująca rola przypada w niej narracji. Chociaż zadbano o nią w filmie, to z oczywistych względów (ograniczenia czasowe) paść mogły tylko najważniejsze kwestie. Mówi się, że jedno zdjęcia zastępuje tysiąc słów, myślę jednak że opisy bohatera w książce lepiej, a w każdym razie inaczej przedstawiały obozową rzeczywistość. Bardzo zadbano o szczegóły, w sumie nic dziwnego skoro sam Imre Kertész napisał scenariusz.



   Zaskakuje rozmach z jakim nakręcono ten film. Dziesiątki jak nie setki statystów, świetne kostiumy, rekwizyty i scenografie pasujące do epoki. Przywykłem już do tego w węgierskich produkcjach, ale zawsze lubię głośno to wspomnieć (w przeciwieństwie do polskich gniotów, które robi się "na odwal się"). Można odnieść wrażenie, że obraz jest czarno-biały, ale to tylko wrażenie i dzięki temu spotęgowany jest ponury nastrój.

   Filmowy Gyurka zdaje się nie być taki naiwny jak pierwowzór, ale to tylko dla tego, że nie jesteśmy w stanie usłyszeć wszystkich jego myśli. Bez ciągłej narracji z jego strony trudno uzyskać ten sam efekt co w książce. Całość jest dokładnie odwzorowana, z tym że spłycona i pozbawiona wielu wątków czy też przemyśleń bohatera. Rozumiem jednak, ze inaczej się nie dało - film i tak ma ponad dwie godziny.



   Swoją drogą, najpierw warto przeczytać powieść, a zaraz po niej wziąć się za film, można wtedy wyłapać wiele drobnych elementów, na które nie zwrócilibyśmy uwagi w innym wypadku. W którymś momencie odniosłem wrażenie, że twórcy postawili bardziej na robienie nastroju, niż faktyczne przedstawianie problemów. I tak, w czasie transportu koleją mamy bardzo malownicze zdjęcia (Koltai to operator z czterdziestoletnim stażem), ale ludzie wyglądają na wypoczętych i zdrowych, zamiast wycieńczonych. Potem, już w obozie, się to zmienia.



   Przechodzimy do sprawy najbardziej kontrowersyjnej. W książce Kertész wyjątkowo oczernił Węgrów, zapominając przy tym oskarżać Niemców. Tu Węgrzy pokazani są zarówno w złym (żandarm który chce wyłudzić kosztowności na granicy) jak i dobrym świetle (policjant, który skinieniem nakłania Gyurkę do ucieczki, majster z fabryki, który upomina się o chłopców).

   Podsumowując, książka bardziej szokuje. Film jest wierną kopią, ale bardzo okrojoną. Dużym plusem jest scenariusz - fabuła est przedstawiona w sposób bardziej przystępny i składny (w powieści momentami zalatywało bełkotem).



piątek, 1 listopada 2013

Budapeszteńska wiosna - Ferenc Karinthy [recenzja książki]

   Książka ta bardzo mnie zawiodła. Pokrótce streszczę fabułę: dwóch węgierskich szeregowców dezerteruje ze swego oddziału w Győr pod koniec grudnia 1944 roku korzystając ze sfałszowanych przepustek. Docierają do Budapesztu, gdzie mieszka rodzina jednego z nich, ale miasto zostaje zamknięte w sowieckim pierścieniu. Dwaj przyjaciele próbują przeżyć przyczaiwszy się w mieszkaniu krewnych i próbując unikać żandarmerii. Nawiązują też nić sympatii z również ukrywającymi się komunistycznymi wywrotowcami.

   Niestety książka ta to typowa propagandówka. Zgodzę się z zamieszczoną w niej krytyką pod adresem Niemców, strzałokrzyżowców i Szalasiego. Jednak komuchy nie byłyby sobą, gdyby nie zaatakowały i Horthyego z jego rządem. Ale czego tu chcieć od powieści z 1953 roku... Pochwały pod adresem węgierskich komunistów i Armii Czerwonej zakrawają na prawdziwą kpinę, po zajęciu stolicy Węgier Sowieci grabili co się dało i gwałcili kogo się dało, ale w książce są oni "wyzwolicielami".

   Obiektywnie patrząc nie przedstawia ona sobą żadnej wartości. Fabuła się wlecze i jest nudna, a bohaterowie tak papierowi, że na skupie makulatury dostał bym za nich przynajmniej na jabola. Jest dużo niepotrzebnych opisów i dialogów, chyba dla uzyskania większej objętości.

   Ciężko mi powiedzieć jaką wartość mają opisy okrążonego przez Sowietów Budapesztu, myślę że tę część autor odtworzył w miarę wiernie, skupiając się zarówno na wyglądzie otoczenia jak i życiu mieszkańców czy też uchodźców. Jeśli jednak ktoś jest zainteresowany tym wycinkiem historii lepiej niech sięgnie po inne źródła.



sobota, 19 października 2013

Świadek (A Tanú) 1969 reż. Péter Bacsó

   Spodziewałem się nudnawego dramatu, a otrzymałem rewelacyjną filmową satyrę obnażającą absurdy systemu komunistycznego, a stalinizmu w szczególności.

   Akcja toczy się w okresie stalinizmu na Węgrzech. Film opowiada historię Józefa Pelikana, strażnika wałów, który pilnuje, by Dunaj nie wylał. Jest człowiekiem spokojnym, spolegliwym i prostodusznym. Jego życie zostaje wywrócone do góry nogami po tym jak pomaga znajomemu dygnitarzowi komunistycznemu i przypadkiem wychodzi na jaw, że nielegalnie ubija świnie. Na skutek tego trafia do więzienia i w łapy służby bezpieczeństwa, która ma wobec niego szczególne plany...



   Twórcy bez pardonu obnażają i wykpiwają wszelkie "wypaczenia" władzy. To nie drobne żarciki z pustych pólek w sklepach, jak u Barei. Péter Bacsó wywleka na światło dzienne dużo gorsze fakty: używanie przemocy przez milicję, kara śmierci za błahe wykroczenia, donosy i werbowanie agentów, łagry, wyroki wydawane jeszcze przed rozprawą, pokazowe rozprawy i wiele więcej. Aż nie chce się wierzyć, że odważył się na to, bo chociaż okres stalinowski został potępiony, ale wiele ofiar zrehabilitowanych, to jednak nie wydawało się bezpiecznym wyciągać wszelkich brudów. Szczęśliwie Bacsó nie spotkał los podobny do swojego bohatera Józefa Pelikana i dalej mógł kręcić filmy. Świadek jednak przez długie lata miał pozostać półkownikiem.

   Humor w tym filmie jest naprawdę niezły. Cały myk polega głównie na konfrontacji prostodusznego Pelikana ze skomplikowaną machiną służb bezpieczeństwa i biurokracji. Jego działania uwidaczniają wszelkie absurdy, wewnętrzne sprzeczności i łajdactwa systemu. Dodatkowego smaczku dodają plansze z ironicznymi komentarzami tekstowymi, co jakiś czas podsumowujące lub wyjaśniające fabułę.

Cytryna, czyli nowa, węgierska pomarańcza. Zagraliśmy na nosie imperialistom!

   Akcja postępuje szybko, fabuła jest ciekawa i zaskakująca, nie sposób przewidzieć czegokolwiek. Absurd goni absurd. Myślę że porównania do Barei, na które natrafiałem są zupełnie chybione, tutaj przedstawione są poważne problemy i historie, a mimo to całość ukazana z humorem. Główny bohater zaś do końca pozostaje beztroski i spokojny, nawet w obliczu największego zagrożenia.

   Szczególnie dwóch aktorów zabłysnęło w tym filmie: Ferenc Kállai grający Pelikana i Lajos Öze grający towarzysza Árpáda Virága. To ich duet i wzajemne oddziaływanie jest budulcem całego obrazu.



   Chciałbym przytoczyć fragment dialogu (niedokładnie, ale z zachowaniem sensu):
Towarzysz A.V: na czym się znacie?
J.Pelikan: na niczym.
T. A.V.: lubicie naszego wielkiego, mądrego wodza?
J.P.: pewno.
T.A.V.: to dacie sobie radę.
I tak Pelikan został dyrektorem pływalni.

Albo jeszcze takie wyjaśnienie dlaczego posadzili biletera:
"matka biletera była kochanką młynarza kułaka".

   Na koniec, z ciekawostek jeszcze powiem: zauważyłem, że w ogródku piwnym mężczyźni wyraźnie stuknęli się kuflami z piwem, co jest wbrew węgierskiemu obyczajowi.

   No i nie byłbym sobą gdybym nie wychwycił naszej Nyski na budapeszteńskiej ulicy. Z tym że jeszcze starego typu:








poniedziałek, 14 października 2013

Białe dłonie (Fehér tenyér) 2006 reż. Szabolcs Hajdu

   To historia młodego węgierskiego gimnastyka Miklósa Dongó, który jedzie do Kanady, by zająć się trenowaniem dzieci i młodzieży. Ostatecznie zostaje mu przydzielony nastoletni buntownik, który choć uzdolniony sprawia ogromne problemy. W końcu jednak Miklósowi udaje się znaleźć z nim wspólny język, a przy tym pokonać własne lęki. To jedna strona filmu, ale pokazywane jest też dzieciństwo Miklósa, kiedy zmuszany był do nadludzkiego wysiłku, przez rodziców przerzucających na niego swoje niezdrowe ambicje i trenera, który maltretował go psychicznie i fizycznie.


   Film jest świetnie zrealizowany i opowiada naprawdę mocną historię, która może poruszyć widza. Problem w tym, że temat jest wtórny. Zapewne po przeczytaniu powyższego krótkiego opisu skojarzyło Wam się kilka znajomych filmów. No właśnie, to jedyny mankament Białe dłonie nie mają czym nas zaskoczyć. Chore ambicje rodziców przenoszone na dzieci? Znamy. Trener sadysta, bezkarnie dręczący dzieciaki? Znamy. Praca z trudną młodzieżą? Znamy. Powrót "na ring" po latach? Znamy. Długo mógłbym wymieniać. Niestety fabuła jest na wskroś przewidywalna.



   Czy powinno nas to zrażać? Niekoniecznie. Jak już napisałem film jest świetnie zrealizowany. Mimo iż nie występują w nim wielkie gwiazdy węgierskiego srebrnego ekranu, to do gry aktorskiej nie można się przyczepić. Całość jest dość surowa, ale taka ma właśnie być. Film ma klimat i nie nudzi. Dodatkowym smaczkiem jest to, że miłośnicy gimnastyki mogą nacieszyć oczy efektownymi wyczynami gimnastyków.

   Mnie do refleksji skłoniło zachowanie chłopaka, który mimo iż otoczenie robiło wszystko by obrzydzić mu gimnastykę, nie zrezygnował z tego i dalej ćwiczył. Często zadowalał w ten sposób rodziców, bądź trenera (który mimo wszystko go cenił), ale w rzeczywistości robił to tylko dla siebie i nawet bez wywieranej presji podnosiłby swoje umiejętności.


niedziela, 13 października 2013

Wróbelek Wili (Vili, a veréb) 1989 reż. József Gémes

   Na YouTube wyczaiłem... nie, nie, kłamię Was. Na Filmwebie wyczaiłem ten tytuł i próbowałem go znaleźć gdzieś po polsku. Bez skutku, chociaż polski plakat do filmu jest, więc i tłumaczenie kiedyś musiało powstać skoro to u nas grali. Nieważne. Zdecydowałem się oglądać w oryginale. I w tym momencie dochodzimy do YT :D

   Jestem pewien że lata temu to widziałem. Tylko gdzie? Na polskiej czy niemieckiej TV?

   Film opowiada historię dziesięcioletniego chłopca imieniem Wili, który marzy o tym by zostać myśliwym. "Przygotowując się" do tego znęca się nad swoim kotem i strzela z wiatrówki do wróbli. Świadkiem tego jest pewna starsza pani, która okazuje się... nazwijmy ją czarodziejką. Aby nauczyć Wiliego szacunku dla zwierząt zamienia go we wróbelka, niestety z braku magicznego proszku nie może dokończyć zaklęcia i wychodzi po nową puszkę specyfiku, zostawiają chłopca pod postacią ptaka samego. W tym momencie do akcji wchodzi mściwa kocica, a Wili musi uciekać, przy czym nie potrafi jeszcze latać. I tak zaczyna się jego budapeszteńska przygoda w czasie której pozna inne wróble, z którymi się zaprzyjaźni, a wśród nauczyciela imieniem Cipur, który nauczy go latać w zamian za naukę czytania.

   Fabuła jest prosta i pouczająca. Przygody Wiliego nie nudzą, można się przy nich zrelaksować i miło spędzić czas. Bo chociaż to przede wszystkim film dla dzieci, to myślę, że i dla dorosłych nie był by najgorszy, w każdym razie nie jedną hollywódzką szmirę bije na głowę.

   Kolejna sprawa to rewelacyjna kreska i kolory, wyglądają bardzo zachęcająco. Byłem pod wrażeniem przypomniawszy sobie naszego Bolka i Lolka czy Reksio (biorę już pod uwagę te późniejsze z końca lat 80'), które zawsze mnie i moich rówieśników odstraszały (nie mówcie, że nie, kiedy byłem mały niemal tylko to na dobranockę leciało, więc wiem co mówię).

   Film ma mocny przekaz moralizatorski i chociaż już dzisiaj wygląda trochę archaicznie, to myślę że dałby radę się obronić w oczach najmłodszych widzów.

   Na koniec wisienka na torcie. Znacie już to moje zboczenie: zawsze zwracam uwagę na polskie samochody w węgierskich filmach. Tym razem również udało mi się dwa złapać, chociaż w życiu nie spodziewałbym się rozpoznawalnie odwzorowanych polskich aut a kreskówce. A jeśli jesteśmy przy szczegółach, to miłośników Budapesztu powinno zainteresować, że akcja filmu toczy się właśnie w tym mieście i rewelacyjnie oddano jego topografię.

   Parę screenów:






piątek, 4 października 2013

Los utracony - Imre Kertész [recenzja książki]

   To moje drugie podejście do tej książki. Za pierwszym razem zrezygnowałem, bo zmęczył mnie styl narracji charakterystyczny dla piętnastolatka. Oczywiście rozumiałem, że to majstersztyk napisać dorosłemu w ten sposób książkę, ale mimo wszystko mnie to zmogło.

   Zaznaczę, że film mam już za sobą (recenzja ukaże się niedługo), czego trochę żałuję, bo nie chciałbym by rzutował on na moją opinię o pierwowzorze. Jeśli zapoznacie się z obiema wersjami to sami zobaczycie, że choć na pozór takie same, w rzeczywistości są różne. I wolałbym, żeby nie zakrzywiało to właściwego obrazu.

   Los utracony to opowieść o nastoletnim, budapeszteńskim Żydzie imieniem Gyurka (zdrobnienie). Pod koniec wojny chłopak trafia rok do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Jako narrator sam opowiada o swoim życiu tam.

   Imre Kertész napisał tę powieść w oparciu o historię własnego życia - w 1944 roku, w wieku piętnastu lat został zesłany do Auschwitz, a następnie Buchenwaldu. Wydarzenia te odcisnęły piętno na całą resztę jego życia i wpłynęły na karierę pisarską, sprawiając że wszystkie siły twórcze poświęcił na pisanie o Holocauście i totalitaryzmach.

   Mi niestety książka nie przypadła do gustu. Nie pierwszy raz stykam się z literaturą obozową, ale pierwszy raz z pisaną w ten sposób. Narracja jest prowadzona w stylu piętnastolatka, początkowo to denerwuje, ale można się przyzwyczaić. Nie mogłem za to pogodzić się z naiwnością, podziwem i zrozumieniem głównego bohatera wobec oprawców, nawet w momentach gdy spotykała go krzywda. Niestety wydaje mi się to zupełnie nierealne, tym bardziej jak na prawie dorosłego chłopaka, który już swój rozum ma. I choć jest to ciekawy zabieg, który urozmaica książkę, mnie raz za razem odrzuca.

   Gdzieś w połowie powieści zaczyna się więcej narzekania, ale jest to nie adekwatne do skali okrucieństwa w około. Końcówka za to, napisana jest trochę niespójnie, musimy sięgać do innych źródeł by dowiedzieć się co się stało, gdyż Gyurka w swej świętej naiwności nie jest w stanie nam tego powiedzieć.

   Dobrze że nie ma patosu, ani nadmiaru martyrologii, ale brak emocji wydaje się być jeszcze gorszy. Raz za razem nasuwa mi się porównanie do Pięciu lat kacetu Grzesiuka. Tam przynajmniej czuło się autentyzm, a autor niejednokrotnie zaskakiwał poczuciem humoru, które nie opuszczało go w tych ciężkich chwilach.

   Zwykle w tym momencie "polecam" książkę, ale nie tym razem. Jeśli ktoś jest zainteresowany tematyką obozów koncentracyjnych znajdzie wiele lepszych dzieł.



wtorek, 1 października 2013

Czkawka (Hukkle) 2002 reż. György Pálfi

   Najchętniej zacząłbym te recenzję od jakiegoś porównania, niestety nic nie przychodzi mi do głowy.

   Czkawka to nietypowy kryminał. Na tle życia codziennego pewnej zapomnianej węgierskiej wsi pokazuje śledztwo prowadzone przez miejscowego policjanta w sprawie śmierci jednego z mieszkańców.

   Podobnie jak u Béli Tarra, fabuła jest tutaj zaszyfrowana, chociaż w inny sposób. György Pálfi przedstawia nam obraz biednej, lecz z pozoru spokojnej wsi, gdzie wszystko idzie swoim tempem, zdając się być niezmienne od lat.



   W zasadzie od początku do końca widzimy codzienne czynności i pracę mieszkańców. Film jest bez dialogów i zbędnych komentarzy, a mimo wszystko fabuła jest zrozumiała i logicznie poprowadzona. Na pierwszy rzut oka ujawniają się drobne łajdactwa i machlojki bohaterów, są to jednak drobne grzeszki na, które można przymknąć oko, ale... na które należy zwracać uwagę.

   Reżyser parokrotnie daje nam do zrozumienia, że nie wszystko musi być takim jakim nam się wydaje (któż by się spodziewał, że w mące prócz zmielonego zboża może być coś ekstra...). Nawet najoczywistsze sprawy mogą mieć drugie dno.

   Najciekawszym wątkiem filmu (i na pozór jedynym istotnym) jest śledztwo w sprawie zabójstwa, które prowadzi miejscowy policjant. Jego tempo w zupełności pokrywa się z tym jakim żyje wieś. Daje to ciekawy efekt - kryminału, ale zupełnie innego od tych które znamy z hollywódzkich produkcji. Może oto chodziło Pálfiemu i z przekory wobec schematu, postanowił dodać ten wątek.



   Istotna jest piosenka na końcu, która wyjaśnia widzowi parę rzeczy, a jednocześnie podpowiada co nieco policjantowi.

   Nie chciałbym zdradzać całej historii, ani zbytnio się zagalopowywać w interpretacjach. Jeśli lubicie spokojne i refleksyjne filmy, to polecam.



   Pokuszę się jednak o pewne porównanie. Podobnie jak przy Dziesięciu tysiącach dni  Ferenca Kósy i tutaj mamy przedstawiony dokładny obraz wsi, można by powiedzieć, że niemal dokumentalny. Czkawka liczy sobie już 11 lat, a według moich obserwacji wiele węgierskich wsi nadal wygląda jak ta przedstawiona w tym filmie.

   Przy okazji dochodzę do wniosku, że nawet filmy potwierdzają to o czym czasem mówią Węgrzy: Węgry to tylko Budapeszt i wsie. Coś jest na rzeczy skoro drugim co do wielkości miastem Węgier jest Debreczyn z... 200 000 mieszkańców (dla porównania Budapeszt - 1,7 mln). I tak też, scenerią węgierskich filmów są na ogół miasto stołeczne lub wsie.



sobota, 28 września 2013

Ja, inny. Kronika przemiany - Imre Kertész [recenzja książki]

   Poprzednie książki Kertésza, które czytałem (Język na wygnaniu i Likwidacja) zrobiły na mnie duże wrażenie i oceniam je pozytywnie. Może z tego powodu nastawiłem się również dobrze do Ja, inny. i niestety się zawiodłem.

   To zbiór luźnych przemyśleń autora, które w sposób bardziej obszerny możemy poznać w innych jego dziełach (czy to późniejszych czy wcześniejszych). Tutaj przeskakuje z tematu na temat, co moim zdaniem jest niesamowicie męczące. Chwilami można nawet odnieść wrażenie, że kończy rozpoczętą myśl w pół zdania.

   To ciekawy "pokaz slajdów" z paru lat jego życia (lata 90') - jego pracy i podróży. Jeśli zebrać to jednak w całość, to wyłania się obraz człowieka, który nie ma własnej tożsamości, nie czuje się ani Węgrem, ani Żydem, choć tego ostatniego by chciał.

   I choć tytuł mówi nam "Kronika przemiany", to ja żadnej przemiany nie widzę. Kertész zdaje się cały czas stać w miejscu, nie mogąc znaleźć dla siebie innej roli w życiu.



wtorek, 24 września 2013

Adopcja (Örökbefogadás) 1975 reż. Márta Mészáros

   Kolejny znakomity film udowadniający, że węgierskie kino stało kiedyś na bardzo wysokim poziomie.

   Główną bohaterką jest mieszkająca w niewielkiej wsi wdowa Kata Csontosné, robotnica fabryczna szukająca szczęścia w romansie ze ślusarzem Jóską. Bardzo chciałaby mieć z nim dziecko i stara się go do tego przekonać, gotowa nawet wychowywać je samotnie. Partner jest jednak nieugięty i odmawia. Kiedy pewnego dnia w jej domu pojawia się szukająca schronienia nastolatka z pobliskiego ośrodka wychowawczego, Kata daje jej dach nad głową. Między kobietami zaczyna rodzić się więź.



   Trochę naciągane wydaje mi się, że dojrzała, samotna kobieta tak łatwo godzi się na ukrywanie u siebie zupełnie obcej osoby, o niezbyt dobrej opinii. Pomijając jednak ten problem, byłem pod ogromnym wrażeniem filmu. Oto spotkały się dwie nieszczęśliwe kobiety, jedna pozbawiona nadziei na dziecko, druga odrzucona przez rodziców. Jak łatwo przewidzieć, zaczynają powoli uzupełniać sobie te braki.

   Znakomicie spisała się Katalin Berek (Kata), bardzo przekonująco odgrywając swoją rolę. Reszta obsady i ich praca również zachwycają, nadając obrazowi autentyzmu.



   Ten dramat psychologiczny znakomicie podejmuje tematykę społeczną. Pokazuje trudną sytuację kobiet ma Węgrzech (będących zawsze krajem patrialchalnym), które starają się zawalczyć o swoje szczęście często w świetle prawa, ale na przeciw obyczajom. W takich momentach szczególnie żałuję swojej ignorancji w temacie polskiego filmu, bo chętnie dokonałbym jakiegoś porównania. Ale jak to mówią: tak mało czasu, a tak dużo książek i filmów...


niedziela, 22 września 2013

Papryka, sex i rock’n’roll (Made in Hungária) 2009 reż. Gergely Fonyó

   Z filmem tym wiązałem spore nadzieje. Już sam pomysł zdawał się wnosić sporo świeżości, bo oto i musical z rozmachem. Tego jeszcze nie grali! I chociaż nie lubię tego gatunku, w końcu się przemogłem. Czego to się nie robi dla nauki...

   Fabuła jest z pozoru prosta. Rodzina Fenyö wraca na Węgry w połowie lat 60'. Nastoletni Miklós przywozi ze sobą amerykańskie ubrania, płyty i styl bycia. Nie budzi to zachwytu lokalnych władz, za to czyni bożyszczem wśród rówieśników. W nowym środowisku sposobem na przeżycie staje się dla niego rock'n'roll.

   Tak to wygląda. Ze względu na moją niechęć do wszelkich filmowych pląsów i śpiewów, na obiektywizm musiałem się wysilić, tym bardziej tutaj, gdzie zjawiska te przybrały skalę masową.



   Skupmy się na zaletach (film zrobiony jest w specyficzny sposób, więc ciężko mi go oceniać, a nie chciałbym wydawać negatywnej opinii spowodowanej jedynie moją wewnętrzną niechęcią). Świetne zdjęcia (podobnie jak przy Wolność i miłość), operator Sándor Csukás powinien dostać za nie jakąś nagrodę. Pierwsza scena z samolotem jest urzekająca i taka hollywódzka wręcz. Zadbano o odwzorowanie realiów epoki: stare samochody, ubrania, budynki, szyldy, ludzka mentalność na miarę buraka cukrowego. Wszystko jest jak należy - nie jedna polska produkcja historyczna, nie może się równać z tym musicalem.

   Dalej, obsada. Myślę że nie łatwo jest śpiewać, tańczyć, wygłupiać się, od czasu do czasu przybrać poważną minę, i tak w kółko. A jednak się udało. Gra aktorska według mnie wypadła całkiem przekonująco i naturalnie. Wszystko jest podkolorowane i pokazane na wesoło. Twórcy trzymają się tej konwencji przez prawie cały film. Dopiero przy końcu zaczyna się robić poważnie, co wprowadza trochę zamętu, gdy już przyzwyczailiśmy się do nieustannego pajacowania bohaterów.



   Postacie są przejaskrawione. Partyjniak, tajniak, milicjanci - wyglądają jak żywcem wzięci z dowcipów. Nadaje to pewien klimat i pasuje do obrazu całości (chociaż pod koniec, przesłuchanie na komisariacie wypada dość realistycznie i brutalnie). Momentami jest naprawdę zabawnie i można się pośmiać z osób i sytuacji. Młodzież również wprasowuje się w pewien schemat, mamy popularnego kolesia, badassa, dziewczyny imprezowe, dziewczyny ułożone i z zasadami, frajerów, itd. To daje nam ciekawy przekrój osobowości, które mieszają się w sposób wybuchowy.

   Fabuła prowadzona jest w ciekawy sposób, co jakiś czas zaskakuje - twórcy nie odkrywają od razu wszystkich kart. Nudzić się w każdym razie nie można. To świetna pozycja dla miłośników gatunku i powód do chwały dla węgierskiej kinematografii - Amerykanie nie mają monopolu na tego typu filmy.


sobota, 21 września 2013

A piacere 1976 reż. Zoltán Huszárik

   Nie mogąc się przemóc do obejrzenia Papryka, sex i rock'n'roll, postanowiłem poszperać na YT w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Trafiła mi się przypadkiem playlista z węgierskimi krótkometrażówkami, z których jedną chciałbym przedstawić.

A piacere 1976 reż. Zoltán Huszárik

   To krótkometrażowy dokument poświęcony cmentarzom z elementami surrealistycznymi i historycznymi. Nie jest to zwykły film, ma jakiś klimat i pobudza wyobraźnię, ale ciężko go zrozumieć w całości. To jakby zlepek skojarzeń ze śmiercią. Ciekawy, lecz średnio udany eksperyment. Zaznaczam, że momentami jest bardzo drastycznie, szczególnie gdy pojawia się wątek Holocaustu. Przy czym to chyba najbardziej przejmująca i spójna część filmu. Można powiedzieć, że całość to taka wędrówka przez historię razem ze Śmiercią. Czasem łaskawą, a czasem okrutną, ale zawsze nieubłaganą.


   Najbardziej urzekł mnie fragment od 6.00 do 6.45, może ze względu na muzykę, a może przez te śliczne rzeźbione i malowane kapliczki/nagrobki(?). Polecam zatrzymać się przy tym na chwilę.

   Warto zobaczyć choćby dlatego, że Zoltán Huszárik był jednym z założycieli Studia im. Béli Balázsa, w którym węgierscy twórcy mieli względną swobodę tworzenia, nie niepokojeni przez cenzurę i bezpiekę. To właśnie tam podejmowano liczne eksperymenty filmowe, szukając nowych środków wyrazu.



   Przy okazji, A piacere skojarzyło mi się z kilkoma animacjami krótkometrażowymi, które miałem przyjemność już tutaj recenzować. Tam temat przemijania jest jednak pokazany bardziej subtelnie (no może za wyjątkiem Martwego punktu).


   Film zobaczyć można tutaj:
http://www.youtube.com/watch?v=ct-FwdNa9wE

To moje pierwsze zetknięcie z Zoltánem Huszárikiem, do którego Sindbada i Csontváry dopiero się przymierzam.