czwartek, 15 sierpnia 2013

Wagarowicze (Iskolakerülők) 1989 reż. Ferenc Kardos

   W ramach nauki języka postanowiłem sobie obejrzeć ostatnio następny film w oryginale. Przypadkiem padło na Wagarowiczów. Dostępny na YT:


   W przypadku Sępa i Gwiazd Egeru zdecydowałem się na zamieszczenie recenzji, ponieważ można się tam było pochylić nad scenami batalistycznymi czy pościgów bez konieczności rozumienia dialogów. Tym razem jest inaczej, Wagarowicze to dramat, w którym najważniejsze są właśnie słowa wypowiadane przez bohaterów. Z moim koślawym węgierskim udało mi się zrozumieć jedynie piąte przez dziesiąte, więc nie mam prawa oceniać.

   Przedstawię jednak krótki opis (na tyle na ile to zrozumiałem), a nuż kogoś zaciekawi. To historia nauczyciela, pana Csőrösa, który pracuje w szkole z internatem. Na co dzień ma do czynienia z trudnymi dzieciakami i młodzieżą, jednak w przeciwieństwie do reszty grona pedagogicznego z sercem podchodzi do swojej pracy (heh, jaki oklepany motyw...). W wolnych chwilach zaś... szuka złota w rzecznym piasku. Fabuła jest poprowadzona całkiem zgrabnie, nawet bez znajomości języka, można się wczuć i obejrzeć z przyjemnością.

   Nie zabrakło też błędów, a w zasadzie celowych zabiegów, z którymi twórcy przesadzili. Otóż rozbawiła mnie jedna rzecz, gdzieś w połowie filmu zaczyna się burza. W zasadzie to tajfun, bo wieje tak mocno, że nikt nie jest w stanie zamknąć nawet okien w pomieszczeniach, a woda leje się po korytarzach strumieniami (dosłownie). Wszyscy zaczynają uciekać, albo miotać się jak szaleni, tylko Csőrös jako jeden z nielicznych wie co robi i stara się ratować pomoce edukacyjne przed zalaniem. Po burzy wszyscy spotykają się w... lesie :D

   Przy okazji tego seansu zwróciłem uwagę na kilka znajomych twarzy. Jednego z nauczycieli gra tutaj Miklós Székely znany nam z roli głównego bohatera, Karrera, w Potępieniu. Pojawia się też polska aktorka Maria Gładkowska, która grała w Sępie. Jest jeszcze jeden znany nam "bohater", również z Potępienia - czarny garbus ;)



środa, 14 sierpnia 2013

Animacje krótkometrażowe. Martwy punkt (Holtpont), Walka (Küzdők), Arlequin.

   Dzisiaj ostatni wpis z naszego trzydniowego cyklu poświęconego węgierskim animacjom krótkometrażowym. Trochę żałuję, bo temat okazuje się warty głębszego podrążenia. Ale po pierwsze, primo mam ochotę wziąć się za coś większego, a po drugie (nie, nie primo :D ), secundo wyjeżdżam w sobotę na Węgry i przez ponad tydzień mnie nie będzie.

   Dobra, do rzeczy! Na początek Ferenc Rófusz raz jeszcze. W zasadzie to powinienem podzielić wpisy według reżyserów i może kiedyś to zrobię, ale póki co taki bałagan bardziej mi odpowiada, pozwalając zwrócić uwagę Czytelnika na rozmaite okresy, style i twórców.

Martwy punkt (Holtpont) 1985 reż. Ferenc Rófusz

   Widzimy puste, szare i ponure podwórko. Kamera ukazuje nam różne jego zakamarki, nasuwając pytanie: czemu akurat na to mamy patrzeć? Szybko też otrzymujemy odpowiedź na to pytanie.



Walka (Küzdők) 1977 reż. Marcell Jankovics

   Animacja jest ciekawa, chociaż nie wybitna. Przedstawiona historia zaś okazuje się całkiem pomysłowa. Tytułowa walka jest zaciekła, a jej finał zaskakujący. To historia o tym jak nowe wypiera stare, a nasze dzieła mogą przyczynić się do naszego upadku (nawet niezauważalnie).



Arlequin 2003 reż. Kinga Rofusz

   Animacja taka jak lubię. Z kamerą przemierzamy ciemne korytarze, momentami tracąc orientację ze względu na zaburzoną perspektywę, by w końcu jednak dotrzeć do celu - pokoiku w którym spotykamy tytułowego arlequina. To artysta cyrkowy, żongler, który wraca wspomnieniami do pamiętnego występu, w którym brała udział jego partnerka akrobatka, a który skończył się tragedią.

   Odtwarzacz się nie ładuje, więc podaję link:
http://www.youtube.com/watch?v=q5lD7VUH2IA


   Zupełnie przypadkiem zebrały nam się tu filmy o przemijaniu. Podsunęło mi to też pewien pomysł na przyszłość, otóż spróbuję dokonać prezentacji i porównań tematycznych filmów. Ale to kiedyś...

wtorek, 13 sierpnia 2013

Animacje krótkometrażowe. Grawitacja (Gravitáció), Szczyt (Sisyphus), Ikar (Ikarosz).

   No to ciągniemy rozpoczęty wczoraj cykl. Tak jak zapowiedziałem będzie znany nam już Ferenc Rófusz (Mucha) i trochę mitologii.


Grawitacja (Gravitáció) 1984 reż. Ferenc Rófusz

   W tym przypadku mamy sztukę dla sztuki. To krótka animacja przedstawiająca historię jabłka, które próbuje spać z drzewa, a jego zmaganiom przyglądają się pozostałe owoce. Na początku myślałem, że w takich okolicznościach pojawi się również Isaac Newton, ale zakończenie okazało się bardziej prozaiczne.



Szczyt (Sisyphus) 1975 reż. Marcell Jankovics

   Historia Syzyfa wtaczającego kamienień na szczyt góry została przez węgierskiego reżysera nieco zmodyfikowana. Prosta kreska może nie robi wrażenia, ale za to znakomicie oddaje wysiłek postaci zmagającej się z głazem, nie rozpraszając uwagi widza i pokazując tylko to istotę sprawy. Realizmu całej sytuacji dodają dźwięki, zarówno szmer toczonego po zboczu kamienia jak i jęki siłacza. Finał również zaskakuje, odbiegając od oryginalnej historii. Co ciekawe film był nominowany do Oscara.




Ikar (Ikarosz) 1996

   Kolejna (po wczorajszych Kamieniach) historia na piasku pisana. Postać której poczynania obserwujemy, stara się dorównać ptakom, majestatycznie wznoszącym się na niebie. Do tego celu wykorzystuje środki techniczne. Pierwsza próba wzbicia się w powietrze kończy się upadkiem, ale... bohater nie rezygnuje, by w końcu osiągnąć swoje marzenie.

   Muzyka oczarowuje :)

   Odtwarzacz nie hula, więc podaje linka:
Ikarosz



   Zapraszam jutro na ostatnią część cyklu blogowego poświęconego animacjom krótkometrażowym. Do zobaczenia!

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Animacje krótkometrażowe. Ferenc Cakó: Kamienie (Kövek), Labirynt (Labiryntus), Autó tortúra.

   Otwieram na moim blogu trzydniowy cykl wpisów poświęconych animowanym filmom krótkometrażowym.

   Zamierzałem dzisiaj wrzucić garść krótkometrażówek animowanych z różnych okresów i różnych twórców, ale... poznałem twórczość Ferenca Cakó i całkiem straciłem dla niej głowę :) Tym samym zaprezentuję Wam trzy jego filmy, nie chronologicznie, a w kolejności w jakiej ja je oglądałem.


Kamienie - Kövek (Stones) 2000

   Historia tutaj jest nam wyrysowywana na piasku (skądinąd pochodzącym z tytułowych kamieni). Film zdaje się być refleksją nad ludzką egzystencją, mamy parę odniesień do Biblii i mnóstwo symboli. Całość jest raczej przygnębiająca, który to efekt pogłębia przejmująca i świetnie dopasowana muzyka. Aż nie chce się wierzyć, że to film z 2000 roku, gdyż do złudzenia przypomina stare animacje z lat 70' i 80'.



Labirynt - Labiryntus (Labirynth) 1999

   Zachęcony Kamieniami, postanowiłem sięgnąć po jeszcze jeden film tego twórcy. Padło na Labirynt. Tym razem animacja jest inna - mamy trójwymiarowe postacie z plasteliny. Przygnębiający klimat jednak pozostaje, tym razem wzmocniony mroczną scenerią i jak się zaraz okazuje podjętą tematyką.

   Akcja toczy się w okresie drugiej wojny światowej. Mamy tu dwie grupy: zagubionych z tobołkami, którzy przemierzają na ślepo uliczki labiryntu i pikietujących, którzy tylko z pozoru wiedzą czego chcą, bo w rzeczywistości również błąkają się po labiryncie jak ci pierwsi. Jest jeszcze grupa osób przy stole i pojedyncze postacie chodzące samotnie lub parami i zajmujące się swoimi sprawami. W drugiej połowie pojawiają się również żołnierze. Końcówka pozostaje dla mnie zagadkowa...

Odtwarzacz nie chciał mi się tu załadować, więc wrzucam sam link:
Labirintus - Labirynt - Labirynth


Autó tortúra 1982

   Tym razem coś lżejszego. Autó tortúra to całkiem sympatyczna i zabawna historia przedstawiająca perypetie pewnego ludzika mającego problemy ze swoim samochodem. I tym razem mamy animację plastelinową, której możliwości twórca wykorzystuje w pełni. Myślę że nie jeden kierowca ma za sobą takie przeżycia ze swoim autem.

Odtwarzacz znowu dał ciała, więc tutaj macie link:
Autó tortúra



Na dzisiaj to tyle, zapraszam na jutro. Pojawi się m.in. film Ferenca Rófusza (reżyser Muchy) i trochę mitologii.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Potępienie (Kárhozat) 1988 reż. Béla Tarr

   Uwaga będę spojlerował, inaczej się nie da ;)

   Potępienie to pierwszy film Béli Tarra, po który sięgnąłem za namową kolegi Węgra. Opowiada historię mężczyzny w średnim wieku, Karrera, alkoholika i człowieka bez większych ambicji. Sens jego życiu nadaje jedynie beznadziejna miłość do zamężnej piosenkarki, z którą ma romans. Kobieta pewnego dnia postanawia położyć kres dalszym spotkaniom, lecz bohater nie odpuszcza. Korzystając z propozycji znajomego barmana, poleca jej męża do przewiezienia nielegalnego towaru i tym samym pozbywa się go na kilka dni. W tym czasie odzyskuje względy swojej kochanki. By definitywnie usunąć konkurenta, po jego powrocie denuncjuje go na policji.

   Tyle można zobaczyć na pierwszy rzut oka nie zagłębiając się w symbole i metafory, którymi film jest przepełniony. A to właśnie one nadają mu prawdziwą wartość i ukazują głębszy sens przedstawionej historii.

   Zacznijmy od tego, że reżyser bardzo przeciąga długość ujęć, prócz przekazania niezbędnej informacji dając widzowi czas na refleksje. Plenery mają za zadanie ukazać nam stan ducha bohaterów i symbolizować ich aktualną sytuację. Przez większość czasu pada deszcz, jest ponuro, a pustymi ulicami na tle ruder lub po rozmiękłych polach biegają jedynie dzikie psy. Mamy klasyczny obraz nędzy i rozpaczy ja z łotewskiego dowcipu. Przywodzi to na myśl obraz czyśćca.

   Najbardziej urzekła mnie ta scena, wracałem do niej chyba z dziesięć razy:


   Nie bez znaczenia jest nazwa baru "Titanik", ma tutaj miejsce wiele kluczowych wydarzeń, a jego bywalcy niczym pasażerowie sławnego statku też idą powoli na dno, w większości bez możliwości ratunku. Kiedy piosenkarka śpiewa o bolesnym rozstaniu i utraconej wierze w miłość, odnosi się to zarówno do jej romansu z Karrerem, ale i do ich położenia. Ona, chociaż chciałaby znaleźć się w lepszym świecie nie ma ku temu perspektyw, on zaś otrzymuje taką szansę, chociaż uporczywie nie chce z niej skorzystać. Jego romans z piosenkarką jest prostą drogą do potępienia, ale wybiera to świadomie. Na nic zdają się starania szatniarki, pojawiającej się kilka razy w całym filmie i dającej mu dobre rady, nie udaje jej się zawrócić go ze złej drogi.

   Symboliczna jest scena, gdy Karrer czai się pod domem swojej kochanki, czekając aż jej mąż odjedzie. Pojawia się wtedy szatniarka, która przestrzega go przed popełnieniem zamierzonej niegodziwości, symbolicznie zasłaniając parasolem jej dom. To jednak go nie powstrzymuje. Daje temu dodatkowy wyraz w czasie rozmowy z ukochaną, gdy mówi: popełniłbym każda niegodziwość, żebyś to mnie wybrała. Zaraz potem postanawia wprawić te słowa w czyn, lecz rezygnuje (o czym dowiadujemy się pod koniec, gdy poznajemy miejsce, które odwiedził).

   Wracając do męża piosenkarki, jest on z pozoru dobrym człowiekiem, lecz ciężko nam go w pełni ocenić z braku większej liczby informacji. Nie przechodzi jednak próby, którą było dostarczenie tajemniczego pakunku - kradnie część zawartości. Żona natomiast zaraz zdradza go (i jednocześnie Karrera) z barmanem. Na tę postać należy zwrócić szczególną uwagę. Stojący na uboczu, spokojny i lepiej sytuowany od pozostałych mężczyzna, pełni w całej historii wyjątkową rolę: poddaje bohaterów próbom, udziela im rad i ocenia. W przeciwieństwie do szatniarki, która jest pozytywnym bohaterem, on prezentuje raczej neutralne stanowisko.

   Jak już pisałem na początku, w streszczeniu, główny bohater nie rezygnuje z piosenkarki i by pozbyć się jej męża, składa na niego donos w sprawie przewiezionej paczki. Tym samym marnuje swoją szansę i staje się potępiony. Taki wniosek możemy wysnuć w końcowej scenie, gdy w ulewie znajduje się on na zabłoconym gruzowisku, zniżając się do poziomu psa, z którym przychodzi mu się spotkać.

   Kupa gnoju ukazana na sam koniec przed ściemnieniem, znakomicie podsumowuje stan moralny bohaterów i ocenę ich czynów.




   Jak dla mnie film wbija w fotel i jest świadectwem wielkiego talentu Tarra. 10/10.

sobota, 10 sierpnia 2013

W poszukiwaniu blogów.

   Grzebiąc w odmętach internetu w poszukiwaniu blogów podobnych do tej, dokonałem kolejnego ciekawego odkrycia. Oto ono: Kino Węgierskie.

   To blog mający formę listy węgierskich filmów z krótkimi opisami i komentarzem. Całość jest przejrzysta i... skromna. No właśnie, nie ma tam nawet możliwości zostawienia komentarza. Szkoda, bo potencjał spory.

   Przy okazji tego odkrycia uświadomiłem sobie jeszcze jedną rzecz: jeśli chodzi o blogi, to poza powyższym i moim własnie, nie ma innego, który zajmowałby się węgierskimi filmami. Cóż, nigdy nie sądziłem, że trafię w taką niszę... Mało tego, przejrzałem masę blogów filmowych szukając na nich chociażby wpisów poświęconych madziarskim filmom i nie znalazłem właściwie nic za wyjątkiem tego: Nieprawdziwa historia.
Na jakimś blogu filmowym trafiła się też recenzja Dzielnicy!, którą autor niepochlebnie opisał raptem w trzech zdaniach, wykazując się przy tym zupełną ignorancją w temacie. Nawet nie ma sensu przytaczać tej notki.

   Z jednej strony ubolewam nad tym stanem rzeczy, ale z drugiej... daje mi to całkiem niezłe możliwości :D


   Jeśli znacie jakieś inne blogi o tej tematyce, albo nawet pojedyncze wpisy, to dajcie mi cynk w komentarzach ;)



piątek, 9 sierpnia 2013

Sęp (Dögkeselyű) 1982 reż. Ferenc András

   Czy film trzeba koniecznie rozumieć, żeby go oglądać? Po raz kolejny przekonałem się, że nie.

   Tym razem szukałem czegoś na chybił trafił, przeglądając Filmweba wśród wielu innych wpadł mi w oko tytuł Sęp. Po pobieżnym zapoznaniu się z recenzją tego filmu sensacyjnego już wiedziałem, że chcę go obejrzeć. I chociaż nigdzie nie było wersji z polskim lektorem lub napisami, albo chociaż samym napisów, zdecydowałem się obejrzeć w oryginale, podobnie jak ostatnio Gwiazdy Egeru. Bez problemu wyszperałem go na YouTube, w całkiem niezłej jakości.

Tutaj macie garść suchych informacji:
KLIK

i fragment, znakomicie oddający klimat całości:
KLIK

   Zawsze lubiłem samochody z bloku demoludów, więc filmy sensacyjne których akcja rozgrywa się w PRL lub sąsiednich krajach socjalistycznych do dziś budzą moje zainteresowanie. Z polskich polecić mogę Prywatne śledztwo z Wilhelmim, czy Zamknąć za sobą drzwi z Fronczewskim (chociaż tu akurat w "rolach głównych" zachodnie wozy).

   Zajmijmy się jednak Sępem. Ogólnie klimat jest niezły. Mamy więc masy typów w stylu macho, których głównym i najmocniejszym atrybutem są ciemne okulary. Akcja rozgrywa się głównie na ulicach, ale co jakiś czas gościmy w spelunach pełnych twardzieli spoglądających spode łba, albo złodziejskich dziuplach, w których spotkać można równie sympatycznych osobników. Jeśli już przenosimy się w inne miejsca, to są to luksusowe mieszkania lub wille. To nie historia o przeciętnych biedakach. Całość okraszona jest całkiem niezłą muzyką, której gatunku nie potrafię scharakteryzować, ważne że pasuje jak ulał. Piękne widoki Budapesztu uzupełniają całość.

   Przechodząc do fabuły: mamy tu obraz faceta, który wobec bezczynności milicji, bierze sprawy w swoje ręce i podejmuje stanowczą i bezkompromisową kampanię przeciwko przestępcom. Przede wszystkim wykorzystuje do tego intelekt, ale z pięści również potrafi zrobić użytek. Jak na taksówkarza przystało całkiem nieźle radzi sobie za kółkiem, co przez długi czas zapewnia mu przewagę nad ścigającymi.

   Jeśli już wspomnieliśmy o scenach pościgu, to w moim odczuciu są całkiem niezłe (patrz link powyżej). Węgrzy udowadniają, że nie tylko Amerykanie mają monopol na tego typu widowiska. Ja przy tej okazji mogłem nacieszyć oczy widokiem maluchów, żuków, nys, warszaw, itd. Fajnie mieć świadomość, że kiedyś polskie produkty szły na eksport i to w znacznych ilościach.

   Z ciekawostek: w Sępie swój debiut w filmie pełnometrażowym miała polska aktorka Maria Gładkowska, grająca tam jedną z głównych ról. I choć nadal jest ona atrakcyjną kobietą, to wtedy... fiu, fiu ;)

   Śmiesznostek jest nieco więcej. W którymś momencie (w czasie rozbieranek przy scenie łóżkowej) zaskoczyło mnie, że bohater miał na sobie trzy (!) podkoszulki, golf i kamizelkę, ja rozumiem, że jesień i w ogóle, ale trzy podkoszulki?! O facetach w stylu macho już wspominałem, kilku z nich jednak zwykłe pozerstwo nie wystarczało: płaszczy i okularów przeciwsłonecznych nie zdejmowali nawet siedząc w domu.
I jeszcze jedna rzecz: znakiem rozpoznawczym głównego bohatera było regularne smarkanie :D (a może dlatego tyle ubrań na sobie nosił)

   Film ten bardzo mi pomógł w nauce języka, niestety przede mną jeszcze miesiące (czyt. lata) pracy, nim będę w stanie oglądać węgierskie filmy w oryginale, nie tracąc nic na rozumieniu.


Dla zainteresowanych:




Grzegorz Bubak - Obraz Polski i Polaków w węgierskich filmach fabularnych powstałych po zmianie systemu.

   Serfując po internecie w poszukiwaniu czegoś nowego w temacie filmów węgierskich trafiłem przypadkiem na esej pana Grzegorza Bubaka Obraz Polski i Polaków w węgierskich filmach fabularnych powstałych po zmianie systemu. Tutaj link do tekstu:

KLIK

   Ze wstydem przyznaję, że nie widziałem żadnego z tych filmów, ale wszystkie już znalazły się na mojej priorytetowej liście Do obejrzenia. Problem tylko w tym, że większości nie ma gdzie zobaczyć, a już na pewno z polskim lektorem lub napisami... No cóż, raz jeszcze sobie powtórzę: ucz się węgierskiego chłopie.

EDIT (III 2014): Ostatni blues już za mną.

   Do tytułów zamieszczonych w eseju dodałbym jeszcze Los utracony, gdzie pod koniec jest mały polski epizod, a mianowicie po wyzwoleniu obozu chorymi w lazarecie zajmuje się Polak, również były więzień. Poza tym koniecznie Wolność i miłość, gdzie co prawda Polaków nie ma, ale dużo się o nich mówi wspominając wydarzenia Poznańskiego Czerwca, który stał się iskrą dla węgierskiego powstania w 1956 roku.

   Ze starszych warto przypomnieć jeszcze 80 huzarów, gdzie tytułowy oddział swą wędrówkę rozpoczyna w polskim mieście, w którym stacjonował, by przemierzając Galicję przejść na Węgry.
Na sam koniec dorzuciłbym jeszcze perełkę: Wszyscy do walca, to odkryta na nowo węgierska komedia miłosna, której akcja toczy się w Warszawie. Zdjęcia w naszej stolicy Węgrzy ukończyli 26 sierpnia 1939 roku, a już 28 września miała miejsce premiera.

Filmy dostępne na YouTube (za wyjątkiem Losu utraconego, który na pewno znajdziecie do ściągnięcia gdzieś na necie).


Wolność i miłość (lektor):




80 huzarów (film w częściach, napisy pl):



Wszyscy do walca (po węgiersku):

środa, 7 sierpnia 2013

Trzecia granica tom 2 - Adam Bahdaj [recenzja książki]

   Trzecia granica to kolejna już książka pochodząca z pamiętnej wyprzedaży w antykwariacie (a ciągle mam jeszcze dwie w zanadrzu). Tytuł ten od razu rzucił mi się w oczy, bo spotkałem się z nim już wcześniej, a mianowicie słyszałem o filmowej adaptacji tego cyklu powieściowego - to jest serialu telewizyjnym z 1975 roku. Swoją drogą muszę kiedyś znaleźć czas by go obejrzeć.

   To historia kurierów tatrzańskich, którzy podczas II wojny światowej kursowali z tajnymi informacjami na trasie Zakopane - Budapeszt. Warto dodać, że autor był jednym z nich.

   Do czytania zabrałem się chętnie, chociaż bez specjalnego entuzjazmu, gdyż wszelkie okupacyjne / konspiracyjne / partyzanckie historie nieszczególnie mnie pociągają. Przyznam że zainteresowałem się tą książką tylko ze względu na węgierski wątek.

   Mi trafił się akurat tom II, ale myślę że daje on wyobrażenie o całej serii. Przechodząc od razu do rzeczy powiem, że to nie jest zła powieść, ale i nie porywa. Autor zamieścił sporo dialogów, uprzyjemniających odbiór i posuwających fabułę do przodu. Opisy krajobrazów i drogi za to, nużyły mnie niesamowicie. Z bohaterami nie lepiej, niestety muszę ich określić mianem papierowych, chociaż widać że w zamierzeniu mieli być "morowymi chłopakami", których każdy polubi. Może nie znieśli próby czasu, a może to ze mną coś jest nie tak... Skoro już o tym mówię, to muszę przyznać, że więcej sympatii i współczucia miałem dla paru nieszczęsnych Niemców, którym przyszło zmierzyć się z krzepkimi, polskimi chłopakami. Z Polaków polubiłem postać kolejarza Błaszczaka, który jako jedyny nie był irytujący.

   Podsumowując nie jest źle, to świetna lektura do poduszki. Jeśli ktoś interesuje się okresem okupacji to polecam szczególnie, w moim odczuciu całkiem nieźle oddaje klimat tamtych lat. By lepiej zrozumieć powieść, wcześniej polecam też zapoznać się z informacjami na temat autora i tła historycznego. W moim przypadku miało to ogromne znaczenie dla właściwego, bardziej pełnego zrozumienia treści. Zupełnie jak przy Dziesięciu tysiącach dni, które oceniłbym nie najlepiej bez zapoznania się z informacjami na temat filmu i reżysera.




niedziela, 4 sierpnia 2013

Napoleon Boulevard

   To węgierska rockowa grupa muzyczna, założona w 1985 roku. Nie będę tutaj przekopiowywał informacji z Wiki, daję za to odnośnik do artykułu:
KLIK

   Zespół ma parę naprawdę fajnych piosenek, są melodyjne i szybko wpadają w ucho. Każdy znajdzie coś dla siebie od mocniejszych, bardziej energicznych brzmień po lekkie ballady. Nigdy nie zagłębiałem się w ich teksty, gdyż mój węgierski jest ciągle zbyt kulawy, więc nie będę się na ten temat wypowiadał. Powiem za to, że nigdy nie mogę się nasłuchać głosu wokalistki Lilli Vincze, nie wyobrażam sobie tego zespołu bez niej (tak jak Nightwish stracił rację bytu, po tym jak Tarja odeszła). Muzyka również jest wyjątkowa, łatwo zapada w pamięć i sprawia, że chce się słuchać więcej i więcej. W niektórych kawałkach można znaleźć nieco elektronicznych brzmień, jeśli ktoś akurat lubi ;)

   Do dzisiaj zespół doczekał się kilku coverów swoich utworów.

   Tutaj podam kilka, moim zdaniem najlepszych ich kawałków:












   Miłego słuchania :)

Dziesięć tysięcy dni (Tizezer Nap) 1967 reż. Ferenc Kósa

   Przeglądając internet w poszukiwaniu węgierskich filmów z lektorem lub napisami, trafiłem przypadkiem na Dziesięć tysięcy dni Ferenca Kósa. Świetnie, pomyślałem, nie ma co szukać dalej, obejrzę i zrecenzuję ten, tym bardziej że już nieraz czytałem pochlebne opinie na jego temat. Tak też zrobiłem i prawie się wyłożyłem. Otóż okazał się na tyle złożony, że musiałem sięgnąć po literaturę pomocniczą by zrozumieć pewne wątki czy zabiegi filmowe.

   Najtrudniejszy jest początek. Ze wspomnieniami głównego bohatera Istvána Szélesa odkrywamy obraz węgierskiej wsi i życia jej mieszkańców na przestrzeni tytułowych dziesięciu tysięcy dni, poczynając od lat poprzedzając wybuch drugiej wojny światowej. Poznajemy losy dwóch przyjaciół, charyzmatycznego Fülöpa, który staje się komunistą i zachowawczego Istvána starającego się być zawsze na uboczu i z bezpiecznej odległości obserwować zachodzące zmiany. W tle przedstawione są problemy, nadzieje i radości zwykłych ludzi. Bazując na swojej skromnej wiedzy mogę stwierdzić, że reżyser postarał się o zachowanie maksymalnego obiektywizmu, nie unikając krytyki wobec niesprawiedliwych i krzywdzących poczynań władzy komunistycznej

   Film jest trudny w odbiorze, szczególnie początek. Często zmienia się miejsce akcji, a bohaterowie migają nam przed oczami, nim zdążymy się do nich przyzwyczaić. Ja miałem dodatkowo utrudnione zadanie ze względu na kiepską jakość obrazu i polskiego lektora. Tłumaczenie zagłuszało mi oryginalne dialogi i nie wiedziałem, kto akurat mówi, bo albo postać ta znajdowała się poza kadrem, albo obraz był rozmazany i nie pozwalał dostrzec osoby wypowiadającej swoją kwestię.

   Przez pierwsze pół godziny filmu parę razy cofałem się do obejrzanych już scen. Po kilku takich powtórkach wszystkie elementy wskoczyły na właściwe miejsce i całość nabrała sensu. Pomijając już jakość pliku video, która rzutuje na komfort oglądania i niełatwą formę jaką wybrał reżyser, trzeba jeszcze dysponować przynajmniej podstawową wiedzą historyczną dotyczącą przedstawionego okresu, by zrozumieć całość.

   Można odnieść wrażenie, że mamy tu przerost formy nad treścią, a część scen i dialogów jest niepotrzebna i nie ma wpływu na odbiór głównego wątku. Należy na to jednak spojrzeć inaczej. Reżyser prócz losów Fülöpa i Istvána, chciał również pokazać jak najwierniejszy (niemal dokumentalny) obraz węgierskiej wsi tamtych lat. Pozwolę tu sobie zacytować fragment wypowiedzi jego z "Filmu węgierskiego w Polsce"*:
(...) przemierzaliśmy dziesiątki miasteczek i wsi przeprowadzając wywiady z setkami chłopów, rejestrując ich wypowiedzi, twarze, gesty. Poznaliśmy wielu ludzi, którzy cichym wieczorem siedząc z nami, opowiadali historię swojego życia (...) Nasiąkaliśmy prawdą. Zbierał się w nas materiał, doświadczenia, przeżycia, które starczyłyby na 10 filmów. Jeśli zaś chodzi o estetykę - szukaliśmy jednolitości, samowyrazu społeczeństwa  ethosu wiejskiej kultury, obyczaju tradycji. Próbowaliśmy grać na wszystkich instrumentach naraz.
Film ten jest efektem wieloletniej pracy dokumentacyjnej, stając się jednocześnie kroniką historyczną tamtego okresu jak i studium etnograficznym poświęconym węgierskiej wsi w ostatnich latach przed całkowitą jej mechanizacją.

   To prawdziwe arcydzieło, do którego należy się odpowiednio przygotować, by zrozumieć i wychwycić wszystkie zawarte w nim informacje.

   Film można ściągnąć z Chomika z lektorem.





* Film węgierski w Polsce. A. Horoszczak, A. M. Rutkowski.

sobota, 3 sierpnia 2013

Tylko seks i nic więcej (Csak szex és más semmi) 2005 reż. Krisztina Goda

   Nie przepadam za komediami romantycznymi, ale dla tego filmu postanowiłem zrobić wyjątek. Po pierwsze uwielbiam Sándora Csányi, a po drugie byłem ciekaw jak reżyserka Krisztina Goda poradziła sobie z tym gatunkiem, biorąc pod uwagę, że zrealizowana rok później wojenna Wolność i miłość okazała się prawdziwym hitem.

   Tylko seks i nic więcej to najbardziej typowa komedia romantyczna w amerykańskim stylu jaką można sobie wyobrazić. W skrócie. On pewny siebie i zadziorny Casanova, Ona zagubiona i zakręcona karierowiczka. Poznają się w niezręcznej i komicznej sytuacji, w której On ratuje Ją z opresji. Wkrótce potem zawierają bliższą znajomość, gdyż okazuje się, że pracują razem w teatrze. Nie przypadają sobie do gustu, ale widać, że coś, gdzieś tam iskrzy. Dalej robi się jeszcze weselej i wedle schematu: On ją chce, ale Ona go nie, zaraz potem jest na odwrót, ale i tak koniec końcu wiążą się i jest wielki happy end. Zapomniałbym dodać, że główna bohaterka ma swoją najlepszą psiapsiółę i drugiego adoratora, co tylko komplikuje sytuację. Prawdziwy, amerykański sposób na film.

   Nie żałuję jednak, że go obejrzałem. To ciekawe doświadczenie zobaczyć taką historię w europejskich realiach. Gra aktorska również była całkiem niezła, utwierdziłem się w wysokiej ocenie Sándora Csányi i mogłem wyrobić sobie opinię na temat Katy Dobó, która jest całkiem dobrą aktorką. Co tu więcej napisać? Da się obejrzeć, jak już pisałem, film jest przewidywalny, więc fabuła za bardzo nie wciąga. Czasami można się uśmiechnąć przy niektórych scenach, chociaż jak na komedię to trochę za mało.

   Jeśli nie macie ochoty gimnastykować umysłu, to na zabicie czasu w nudny wieczór, film ten jest w sam raz.


   Plakat jest nieco mylący.


czwartek, 1 sierpnia 2013

Gwiazdy Egeru (Egri csillagok) 1968 reż. Zoltán Várkonyi

   Gwiazdy Egeru to ekranizacja powieści Gézy Gárdonyiego z 1899 roku pod tym samym tytułem. Jest ona dla Węgrów tym czym dla Polaków Potop Sienkiewicza. Aby ograniczyć rozmiary wpisu, dla tych którzy nie znają tej historii, odsyłam do artykułu na Wiki:
KLIK

   Od lat miałem ochotę zobaczyć ten film, jednak nigdzie nie mogłem go znaleźć. W tym roku niespodziewanie pojawił się na You Tube w oryginale, o czym doniósł mi mój ojciec. Nie zrażony brakiem napisów wziąłem się za oglądanie, podpierając się moją skromną wiedzą na temat przedstawionych wydarzeń i powieści na podstawie której to zekranizowano. Z tych powodów niniejsza recenzja będzie niepełna, postaram się bardziej skupić na kostiumach, scenografii i grze aktorskiej, pomijając fabułę.

   Jak na 1968 rok film zrobiony jest z rozmachem. Zdumiewa liczba statystów zaangażowanych do tej produkcji. Możliwe że zwyczajem tamtych czasów zagonili do pracy na planie żołnierzy (tak jak np. przy polskim Faraonie). Stroje aktorów jak i statystów są ładnie wykończone, co tylko z pozoru można policzyć na plus.  No właśnie, kostiumy są aż za ładne, wszyscy wyglądają jakby właśnie wyszli od krawca. Wydaje mi się to sztuczne i nie pasuje do mojego pojęcia o tamtych czasach, kiedy to ludzie przecież nie za bardzo dbali o czystość i higienę, szczególnie niższe warstwy społeczne.

   Sceny pojedynków i drobnych potyczek są momentami nieco naiwne (gdy jeden z mężczyzn dostaje strzałę w plecy, a drugi stojący obok przypatruje mu się przez chwilę bez emocji, by zaraz odskoczyć jak poparzony) i niezbyt profesjonalnie wykonane - bardziej przypominają inscenizacje w teatrze.

   Kilka razy zaleciało mi musicalem, gdy aktorzy zaczęli śpiewać i tańczyć, ale szczęśliwie skończyło się to z umiarem. A właśnie, muzyka do filmu jest znośna i dobrze dopasowana, chociaż nie porywa, no ale to normalne jak czasy w których to kręcili.

   Jest sporo scen i ujęć, które moim zdaniem za bardzo się przedłużają, a niektóre zdają się wręcz zupełnie niepotrzebne. Jedyny z nich pożytek, że pozwalają nacieszyć oczy kostiumami.

   Plenery i scenografie powalają. Twórcy zadbali o odpowiednie zaaranżowanie: uliczek XVII - wiecznego miasteczka, zamku i wnętrz. Niestety po raz kolejny muszę się przyczepić, że były one wszystkie za czyste i jakieś takie sztuczne. Zamek ukazywany jest w całości, a nie jedynie tanim kosztem w postaci fragmentów murów.

   Porównałbym całość do naszego Pana Wołodyjowskiego. Oba filmy pochodzą w zasadzie z tego samego okresu i zrealizowano je z dużym rozmachem, a scenografie i kostiumy są do siebie bardzo zbliżone. Przedstawione w nich wydarzenia dzieli niemal wiek, ale są do siebie bliźniaczo podobne. W obu przypadkach mamy do czynienia z heroiczną obroną zamku przed Turkami.

   Parę rzeczy mnie rozbawiło. Gdzieś w połowie filmu, gdy Turcy stoją już pod zamkiem w Egerze, ich posłaniec podjeżdża pod mury i wystrzeliwuje ponad nimi strzałę, która trafia idealnie w poręcz tuż obok dowódcy obrony Istvána Dobó. Nieco później, o ile dobrze widziałem (jakość obrazu była dobra, ale nie rewelacyjna) w czasie szturmu na zamek, turecki dowódca rzuca szablą w stojącego (wysoko) na murze Węgra i... trafia. No i prawie bym zapomniał o postaci szpicla, bo zdaje mi się, że nim właśnie był. Otóż osobnik ten jest tak stereotypowo przedstawiony, że aż śmiać się chce. Nikczemnej postury i oblicza, kręci się koło swoim mocodawców, uniżenie podsuwając im jakieś łajdackie pomysły lub zdobyte informacje z paskudnym uśmieszkiem.

   Jest i parę nie tyle śmiesznych co naciąganych zdarzeń. Na przykład: zamkowa artyleria już pierwszymi oddanymi na początku starcia strzałami rozbija tureckie armaty. Za to niedługo później ma problem trafić w nabiegające masy tureckiej piechoty.

   W tym momencie warto się zatrzymać przy samej bitwie. Nakręcona z udziałem setek statystów robi niesamowite wrażenie.  Sceny przedstawiające maszerujących czy też szturmujących zamek żołnierzy są cudne. Ich wartość obniżają jedynie marne efekty specjalne. Umierający bohaterowie wyglądają nienaturalnie, a niektóre wybuchy przedstawiono niczym jarmarczne fajerwerki. To tym bardziej dziwne, bo jest i parę pirotechnicznych perełek, jak na przykład wysadzona w powietrze i waląca się baszta. Bitwa trwa na tyle długo, że powinna zadowolić każdego miłośnika scen batalistycznych.

   Podsumowując naprawdę niezła superprodukcja, mimo paru mankamentów. Zasadniczo nie odbiega od tego typy filmów realizowanych w tamtym okresie.


   Tutaj fanowski trailer:




   A tutaj cały film, po węgiersku: